W sobotnie popołudnie powracaliśmy z pracy w dolnej części cmentarza, która dawno temu została porzucona i zdziczała całkowicie, a teraz stopniowo przygotowywano ją pod nowe groby. Miejsce to wyobraźnia moja kojarzyła z jakimiś pradawnymi ruinami zagubionymi w tropikalnej puszczy: chaszcze wybujały tutaj na dwa metry, a pomiędzy nimi rosły potężne dęby, których pnie oplatał bluszcz o pędach grubych jak ramię. Przyroda manifestowała bujnie swoją potęgę, pełnię woli życia, jakby celowo maskując – przekornie, nawet przesadnie – posępną dziedzinę śmierci, która rozciągała się tuż pod bokiem. W gąszczu krzaków tkwiły wrośnięte w ziemię nagrobki z zatartymi, zwietrzałymi napisami, nic nie mówiącymi już żadnemu z żywych. Gdzieniegdzie wprost ze starej mogiły wyrastało drzewo, splecione jak węże korzenie cierpliwie rozsadzały zmurszały kamień grobowy. Ci, którzy tu spoczywali, umarli jakby po raz drugi, całkowicie zapomniani. Nastrój wkoło panował melancholijny, ale na pewno nie przykry, łagodnie skłaniający do pogodnej zadumy. Grabarze, osobnicy prości i na ogół przecież niezbyt okrzesani, zobojętniali siłą rzeczy wobec ostatecznego losu, jaki staje się udziałem człowieka, podczas przekopywania dolnego cmentarza zachowywali się oględniej, ściszali trochę głos, staranniej dobierali słowa, rzadziej pociągali z piersiówek. Wszyscy poddawaliśmy się tej szczególnej atmosferze, tylko jeden Stypowiak, najstarszy z nas, serdecznie nie lubił tego zakątka. Podejrzliwie spoglądał na dorodną roślinność porastającą dawne mogiły i dosadnie wyjaśniał, dzięki czemu wzeszła tak okazale. – Te zarośla to prawdziwe wampiry! – powiadał i spluwał ze złością. Ale Stypowiak miał swoje dziwactwa: czasami wpadał w amok i kopał groby bez opamiętania, na zapas, uważał bowiem, że kiedy powszechny pomór niebawem zacznie redukować ludzkość, to nie będzie zmiłuj się.
Teraz także uległ swojej manii, do szykowania dołów dla ofiar przyszłej epidemii angażując w dodatku przysłanego przed tygodniem praktykanta. Kierownik Maciejczyk, kiedy się w tym zorientował, posłał Stefańskiego, aby sprowadził nadgorliwca wraz z pomocnikiem.
Czekaliśmy na nich obok kwatery żołnierzy sowieckich, poległych, jak głosił napis na pomniku – jeszcze dobrze czytelny, choć od kilku lat nie odświeżany – podczas wyzwalania naszego miasta. Co prawda nie było z tym zbyt wiele zachodu: Armia Czerwona biła się raptem przez pół godziny z grupką esesmanów. Wokół topornego obelisku skupiono w kilku rzędach blisko czterdzieści jednakowych mogił zwieńczonych pięcioramienną gwiazdą. Napisów nie potrafiłem przeczytać, tylko niektóre litery były znajome. Dawniej zarząd cmentarza polecał bardzo dbać o te groby, ale ostatnio porządkowano je wyłącznie pod koniec kwietnia i dokładnie pół roku później, aby jako tako wyglądały na Wszystkich Świętych, no i na przypadającą tydzień później rocznicę bolszewickiego przewrotu.
Nieśpiesznie paliliśmy papierosy. Sierpniowy żar skraplał się iskrzącym potem na opalonych torsach grabarzy. Gdzieś w koronie drzew odezwała się żołna i po chwili umilkła zniechęcona. Jej też się widocznie nic nie chciało. Dzień wlókł się leniwie, wyjątkowo ospale, z upału myśli rozpływały się jak masło na gorącej grzance. Tępo wpatrywałem się w daty na nagrobkach rosyjskich żołnierzy. Coś mi tu nie grało, ale nie zamierzałem sobie łamać głowy dociekaniami, co właściwie jest nie w porządku. Zazwyczaj małomówny Maciejczyk przysunął się do mnie.
– Tego pamiętam – mruknął, wskazując jeden z grobów. – Znaleźli go obok cmentarza, przesłuchiwano mnie później w tej sprawie pięć razy.
Nareszcie połapałem się, czym kwatera czerwonoarmistów zwróciła moją uwagę. Rzecz dziwna, ale mogił z 1945 roku było najmniej. Przeważały późniejsze o rok, dwa. Ostatni szereg zamykał grób inny od pozostałych: kamień na nim był większy, wystawniejszy, z dłuższą i staranniej wykonaną inskrypcją. Pochodził z lata 1950 roku.
– Potem także umierali – wyjaśnił Maciejczyk podchwytując moje spojrzenie. Zdawało mi się, że lekko się uśmiechnął. – Ale grzebano już ich wtedy w garnizonie, a może sowieci wozili swoich zmarłych do siebie, kto ich tam wie? Oczywiście wtedy tylko, gdy było kogo wozić – dodał tajemniczo i znów jego usta przez sekundę wykrzywiły się w zapowiedzi uśmiechu.
Zapytałem, co ma na myśli. Pokręcił głową i nic nie odpowiedział. W tym momencie zjawił się Stefański wraz z praktykantem, a za nimi szedł powłócząc nogami obrażony Stypowiak.
Kierownik rozgadał się dopiero wieczorem, gdy zostaliśmy już sami w stróżówce. Pracowałem na cmentarzu dopiero sześć miesięcy, a Maciejczyk spędził tu pół wieku. Niejedno musiał widzieć i przeżyć, więc z pewnością miał w zanadrzu wiele ciekawych wspomnień. O tajemnicach dotyczących cmentarza w naszym miasteczku dochodziły mnie słuchy już wcześniej, dlatego zdecydowałem się przyjąć tę pracę. Nigdy jednak nie podejrzewałbym, że usłyszę aż tak nieprawdopodobną historię.
Maciejczyk rozpoczął swoją opowieść…
Rok był to 1946, późna jesień, pora nieprzyjemna nawet w zwyczajnych warunkach, cóż dopiero tuż po wojnie, która to niby skończyła się, ale naprawdę tliła jeszcze. Strzelano czasem po lasach, jednak może najbardziej zacięte zmagania toczyły się na niewidzialnych frontach przebiegających w ludzkich sercach i sumieniach. Walczono o umysły, o dusze umęczone latami wojennymi. Ciemność, jak to zwykle w listopadzie bywa, znów próbowała owładnąć światem, a tym razem miała wyjątkowo dużo sprzymierzeńców. Zaprowadzaniu nowych porządków towarzyszyły wypadki mroczne i krwawe. Naszego miasteczko dzieliło losy całego kraju. Nawet na cmentarzu nie było wówczas spokoju. Któregoś wieczoru przyjechali czarnym citroenem ubecy z powiatu i kazali rozkopywać mogiły usypane zaledwie parę tygodni wcześniej. Czego szukali – nie wiem. Kilka razy zjawiała się więzienna karetka, wynoszono z niej zwłoki, grzebano kogoś potajemnie. Zarośla cmentarne dawały schronienie rozmaitym rzezimieszkom, wykolejeńcom i tym, którzy po prostu nie mieli gdzie się podziać. Niejedno życie poczęło się wtedy na dolnym cmentarzu… Kiedy żywi nie dają spokojnie odpoczywać zmarłym, czyż można dziwić się, że martwi zaczynają niepokoić żywych?
Nas, grabarzy, było tu w tym czasie tylko trzech. Ja, wtedy zupełny szczeniak, lat ledwie dziewiętnaście, do zawodu dopiero przyuczałem się, bywało, że na widok trupa skóra mi cierpła i miękły kolana, choć starałem się nic po sobie nie pokazywać i grałem chojraka. Co innego mój przełożony, ówczesny kierownik cmentarza. Antoni Jurasz był ze śmiercią za pan brat. Pracował jako grabarz jeszcze podczas poprzedniej wojny, w Galicji, gdzie walki toczyły się wyjątkowo zaciekłe. Powiadał, że o wiele więcej zabitych naoglądał się niż żyjących. Toteż na nieboszczykach znał się jak nikt inny. A także na tych, którzy tylko wyglądają jak zwykli nieboszczycy.
Jurasz na osobach postronnych robił wrażenie ponuraka i mruka, ale ten, kto znał go bliżej, a raczej zaskarbił sobie jego łaski, nie mógł zgodzić się z taką opinią. Zresztą sporo było wówczas na świecie ludzi zamkniętych w sobie pod wpływem ciężkich przeżyć. Bezpośrednio przed wybuchem wojny Jurasz był grabarzem na Cmentarzu Janowskim we Lwowie. Po kilku miesiącach bolszewickiej okupacji wywieziono go na Syberię. Tam także wykopał, a właściwie wyrył w zamarzniętej ziemi niejeden grób. Niechętnie jednak zwierzał się z tego, co przeżył za Uralem. Wiele za to opowiadał o swoim rodzinnym mieście, o Wysokim Zamku i Parku Stryjskim, a czasami wieczorem chwytał nawet mandolinę i śpiewał ballady łyczakowskie. Jeśli spotykał wysiedleńca z ziem nam odebranych na wschodzie, niekonieczne zresztą Lwowiaka, traktował go życzliwiej i zawsze ochotnie z nim pogawędził. Nawet groby dla repatriantów, jak wówczas nazywano tych nieszczęsnych wygnańców, Jurasz kopał osobiście, bardzo przykładając się do tej czynności.