Stomirowski: Pozdrowienia z Hawany

Cthulhu and R'lyeh

Posiadł jeszcze jedną niezwykłą umiejętność, z którą jednak niechętnie się zdradzał, a wręcz skrywał ją: interesował się tajemnymi księgami, opisującymi niezwykłe przypadki istot, które potrafią wstawać z grobu i dręczyć żyjących. Miał sporą kolekcję takich dzieł, nie wiem, kiedy i jakim sposobem zgromadzoną. W każdym razie znał języki obce: studiował ukradkiem po pracy grube łacińskie foliały, a na co dzień w kieszeni obszarpanej fufajki zawsze nosił małe wydanie Mastersa „Spoon River Anthology”.

Trzecim w naszej załodze był Olejarski, zaledwie o kilka lat ode mnie starszy. Pochodził z pobliskiej wsi i z entuzjazmem odnosił się do wszelkich przemian, jakie na rozkaz Moskwy klika renegatów zaprowadzała w Polsce. Olejarski na każdym kroku deklarował swoje zaangażowanie w dzieło budowy komunizmu, choć naturalnie jako grabarz możliwości w tym zakresie miał poważnie ograniczone. Należał do Związku Walki Młodych, naśladującej Komsomoł przybudówki partii bolszewickiej. Rewolucyjna uczciwość nie przeszkadzała mu w nielegalnym osiąganiu całkiem przyziemnych korzyści. Nie gardził przy tym odrażającymi praktykami. Pewnego dnia Olejarski zaczął paradować w zgrabnych oficerkach. Te same buty widziałem u pochowanego dwa dni wcześniej nieboszczyka.

Cmentarza nie znałem zbyt dobrze, Olejarski tym bardziej, jedynie Jurasz orientował się tu świetnie we wszystkim, choć do miasteczka trafił zaledwie rok temu. Poprzednia obsada grabarzy została pod koniec wojny zabrana przez Niemców do kopania umocnień polowych i nikt z niej nie powrócił. Przejęliśmy po nich stróżówkę, niewielki budynek obok kaplicy, który zarazem pełnił funkcję czegoś w rodzaju cmentarnego biura. Dla Jurasza i dla mnie barak dozorcy był jedynym domem, jaki wówczas posiadaliśmy.

Podejrzewaliśmy to już wcześniej, lecz dopiero w tydzień po Zaduszkach uzyskaliśmy pewność, że coś niepokojącego dzieje się wieczorami na cmentarzu. Nie chodziło wcale o dyskretne wizyty bezpieki czy też hulanki wyprawiane przez rozzuchwalonych birbantów. Wyglądało na to, że oprócz naszej dwójki (Olejarski mieszkał na pobliskim osiedlu i dochodził do pracy) ktoś jeszcze spędza noce na cmentarzu. I to bynajmniej nie bezczynnie. Tajemniczy nieznajomy ukrywał się w alei grobowców. Mógł to być żołnierz z organizacji „Wolność i Niepodległość” lub ktokolwiek inny, uważający, że „władza ludowa jest niezbyt zdrowa”. W grę wchodził również niemiecki maruder, dezerter z sowieckiego wojska albo pospolity bandyta. Tak czy owak musieliśmy wyświetlić tę sprawę.

– Albo my zrobimy porządek – powiedział Jurasz – albo ktoś nas w tym wyręczy. I wtedy będziemy mieli wielkie szczęście, jeśli siądzie nam na karku tylko zarząd cmentarza.

Nie musiał mówić więcej, bo wiadomo było przecież, co ma na myśli. Chcąc nie chcąc postanowiliśmy sprawdzić grobowce. W przeddzień naszej wyprawy Jurasz ślęczał długo nad oprawnymi w skórę tomami, a potem spakował jakieś przybory i narzędzia do skórzanej torby, którą zabrał ze sobą.

Pośród grobowców wyróżniała się imponujących rozmiarów kaplica nagrobna wystawiona przez ród Stomirowskich, starą arystokrację, której majątki rozrzucone były niegdyś po całej Rzeczpospolitej. Mauzoleum wzniesiono z bloków szarego piaskowca, ozdobiono rzeźbami i pilastrami. Od czasów powojennych zmieniło się niewiele: ot, kilka dachówek obsunęło się z wieńczącej je kopuły, mury trochę bardziej omszały, na ścianach pojawiły się spękania. Jednak dalej wyraźny jest żeliwny herb Stomirowskich umieszczony nad wejściem i przedstawiający straszliwą wilczą paszczę.

W tym wielkim grobowcu spoczął tylko jeden przedstawiciel wielkiego rodu. Władysław Stomirowski zmarły podczas przejazdu przez naszą mieścinę w roku 1894 roku. Stomirowscy mieli swój kościół kolateralny w rodzinnych włościach na styku Podola i Roztocza Rawskiego, gdzie od średniowiecza chowano wszystkich zmarłych członków familii. Ktoś opowiadał mi, że posadzka tej dość skromnej wiejskiej świątyni, ciągle wzruszana z powodu kolejnych pochówków, pofalowała się silnie, jak mozaikowa podłoga w weneckiej bazylice Świętego Marka. Krewni nie sprowadzili zwłok hrabiego Władysława do Stomirowa. W ogóle pogrzeb jego był dziwny: trumnę złożono w grobowcu po zachodzie słońca, jakby ukradkiem. Na uroczystości nie zjawił się nikt ze Stomirowskich, rodzina przysłała za to tajemniczego pełnomocnika, który zajął się balsamowaniem zwłok. Trafiłem w dawnej kronice na opis tego człowieka, którego pojawienie się w miasteczku poruszyło wszystkich mieszkańców. Nie wyglądał na przedsiębiorcę pogrzebowego, raczej sprawiał wrażenie zaufanego sługi samego szatana. W dniu pogrzebu rozpętała się piekielna burza. Demoniczny fagas sam jeden wniósł ciężką trumnę do krypty, a potem opieczętował drzwi grobowca i złożył na jego stopniach wiązankę czarnych orchidei. Mówiono także, że jedna z leciwych krewniaczek hrabiego depeszę donoszącą o jego śmierci skomentowała lakonicznie: „Znowu?”

Tuż po zapadnięciu zmroku stanęliśmy przed mauzoleum hrabiego Stomirowskiego. Jurasz skierował światło karbidówki na masywne drzwi grobowca, obite grubą blachą pięknie wytłoczoną w jakieś kwiatowe zawijasy, a potem pchnął je. Wrota zaskrzypiały przeraźliwie i ponuro, z wnętrza wionęło przeraźliwym chłodem. Oczekiwałem zapachu rozkładu i stęchlizny, ale powietrze w krypcie było zadziwiająco świeże. To raczej z cmentarnych alejek niosła się lekka woń gnijących liści. Weszliśmy ostrożnie do środka.

Było tu aż gęsto od fluidów, panowała jakaś nieoddychalna atmosfera, przesycona trudnym do określenia napięciem. Płytka krypta była otwarta na oścież, prowadziły do niej szerokie schody.

Na postumencie pod ścianą stała wielka, bogato zdobiona metalowa trumna. Staropolskim zwyczajem umocowano do niej portret z cynowej blachy w kształcie nieregularnego sześciokąta, przedstawiający „osobę nieboszczykowską”. Nie powiem, aby podobizna zmarłego specjalnie zachęciła mnie do tego, co zamierzałem zrobić, ale nie było innej rady. Tłumaczyłem sobie bez przekonania, że konterfekt jest stary i mocno zniszczony, a ponadto malarz z pewnością nie był wybitnym artystą. Jurasz przyświecał lampą, a ja bez większego wysiłku uniosłem wieko trumny.

Była pusta.

No, nie tak całkiem. W jej rogu leżały ostro zakończony kołek, a właściwie jego spróchniałe resztki. Drewno doszczętnie przeżarły korniki.

Jurasz pokiwał głową, jakby dając do zrozumienia, że tego właśnie spodziewał się.

Przeszukiwaliśmy grobowiec dokładnie, piędź po piędzi. Poniewierało się w nim kilka flaszek po chianti, ale poza tym było dość czysto. W jednym z kątów odkryłem starannie zamaskowaną skrytkę, przypominającą zainstalowany w ścianie sejf. Zapomniałem o strachu, za to drżałem teraz przejęcia, sądziłem bowiem, że natrafiłem na skarb. „Co to będzie? – zastanawiałem się, poważając nożem stalową pokrywę. – Carskie półimperiały czy może 'miękkie’ przerzucone z Londynu? Albo biżuteria odebrana Żydom?” Wieko odskoczyło i ujrzałem imponującą kolekcję szczotek do ubrań i butów, a także spory zapas szuwaksu oraz kilka pudełek pasty „Erdal”.

Odwróciłem się, aby powiadomić o swoim odkryciu Jurasza, który tymczasem wnikliwie badał trumnę. I wtedy ujrzałem w jasnym prostokącie szeroko otwartych drzwi grobowca, jak pomiędzy mogiłami przemyka jakaś ciemna postać.

– Tam jest! – wrzasnąłem wskazując ręką kierunek.

Jurasz poderwał się i wybiegł z grobowca, a ja za nim.

– In nomine Salvatoris! – zawołał Jurasz i cisnął wyciągniętym zza pasa sztyletem w cień wampira przesuwający się po wysypanej białym żwirem alejce. Rzut był silny i pewny – nóż zagłębił się w ścieżce aż po rękojeść, przygważdżając czarny kontur płaszcza. Stomirowski zatrzymał się, przyjrzał puginałowi tkwiącemu w cieniu jego peleryny, a potem przeniósł spojrzenie na nas: jego oczy płonęły niesamowitym blaskiem.

– Abrax, pentada! – stłumionym głosem wykrztusił Jurasz magiczną formułę i zwrócił w stronę wampira srebrny krucyfiks.

– Dobry wieczór panom – odpowiedział grzecznie hrabia i lekko, uprzejmie lecz z godnością, skinął nam głową. A potem szarpnął za połę peleryny i uwolnił ją. To znaczy na ziemi pozostał oddarty skrawek jej cienia, ale płaszcz, który miał na sobie Stomirowski, był w jak najlepszym porządku.

„Teraz się zacznie” – pomyślałem. I rzeczywiście – zaczęło się.

Wampir uniósł się w powietrze: po chwili czubki jego wypolerowanych jak lustro trzewików lśniły w świetle księżyca na wysokości naszych głów. Na tle jesiennego nieba, po którym przeciągały gnane wichrem widmowe chmury, wyglądał groźnie, lecz zarazem bardzo majestatycznie. To właśnie być może sprawiło, że, ochłonąwszy z szoku, bałem się wprawdzie, ale nie czułem już panicznego lęku, potrafiłem myśleć racjonalnie. Dużo gorzej było z Olejarskim. „Trzęsie się jak osika” – pomyślałem. Nie było to zbyt oryginalne stwierdzenie, ale kiedy stoi się oko w oko z wampirem, nic dziwnego, że do głowy przychodzi ten akurat a nie inny gatunek drzewa. Długie, kruczoczarne włosy hrabiego Stomirowskiego rozwiewał wiatr; który unosił też pelerynę wampira, upodabniając ją do upiornych skrzydeł. Hrabia skrzyżował na piersi ręce; dłonie miał szczupłe lecz silne, piękne, o niezwykle długich palcach zakończonych ostrymi, skrupulatnie wypielęgnowanymi paznokciami. Światło satelity musnęło wielki pierścień. Cera Stomirowskiego była oczywiście kredowobiała, ale kiedy spojrzałem na Jurasza, dojrzałem, że cała krew także jemu odpłynęła z twarzy. Stary grabarz stał jednak pewnie na lekko rozsuniętych nogach, skoncentrowany, gotowy do walki, zupełnie spokojny; wyglądał jak zawodowy pogromca wampirów. „Ma bardzo blade policzki” – pomyślałem mimochodem, przypatrując się uważnie swojemu szefowi. Zaniepokoiłem się, czy przypadkiem nie wskazuje to na początki gruźlicy. „Blade. Blade…” – kołatało mi w mózgu, czort wie, po co. Ot, tak sobie człowiek czasami coś antycypuje.

Stomirowski lewitował, lekko chwiejąc się: początkowo sądziłem, że poruszają nim porywy wiatru. Górna warga wampira zmarszczyła się, wysunęły się spod niej dwa dość mizerne kły, które z trudem urosły do wymiarów pestek daktyli. Niezdrowa barwa skóry hrabiego sprawiała mało przyjemne wrażenie, ale poza tym wyglądał on raczej nobliwie i kulturalnie. Przeszywał nas gorejącym wzrokiem i w końcu utkwił spojrzenie w Olejarskim, kulącym się pod okazałym grobowcem rodziny Ścisków. Stomirowski najpierw powoli, a potem coraz bardziej przyspieszając poszybował w jego kierunku.

Olejarski cicho kwiknął i wystraszony śmiertelnie w ostatniej chwili zdążył uskoczyć w bok. Rozpędzony wampir nie zdołał już wykonać uniku: z impetem wyrżnął w kamienną płytę aż zadudniło. Stomirowski jęknął głucho i wylądował na ziemi, ale zanim zdążył pozbierać się, wielka kamienna urna, zdobiąca szczyt grobowca, runęła pod wpływem wstrząsu w dół, prosto na głowę wampira. Rozległ się głośny trzask, hrabia padł na twarz i rozciągnął się jak długi, rozrzucając na boki ramiona. Jurasz nie wahał się ani chwili, błyskawicznie doskoczył do Stomirowskiego. Niezwłocznie poszedłem w jego ślady.

Mocno poturbowany hrabia bronił się niemrawo. Wiedzieliśmy jednak, że siła wampirów bywa nadludzka, toteż Jurasz przypadł do prawej ręki Stomirowskiego i począł ją wykręcać, a ja przydusiłem monstrum z lewej strony. Olejarski widząc, że jesteśmy górą, nabrał odwagi i w zapamiętaniu tłukł wampira po siedzeniu i nogach wyrwanym z pobliskiego grobu krzyżem.

Nagle hrabia stęknął i zawołał:

– Tajoj, nasermater, toż kuli mni całkim połamisz tym krzyżbantem, mentykaptus durny!

W Jurasza jakby piorun strzelił. Zerwał się niczym oparzony. Minę miał bardzo głupią. Wytrzeszczył oczy, otworzył usta i próbował coś powiedzieć, ale nie umiał wykrztusić niczego sensownego. Widząc, w jakim jest stanie, rozpaczliwie usiłowałem sam powstrzymać wampira.

– To może być podstęp, szefie! – zawołałem, sadowiąc się okrakiem na plecach hrabiego i przyciskając go do z całej siły do ziemi. – Lepiej uważać!

– Jaki tam podstęp! – łamiącym się głosem wykrztusił wzruszony Jurasz. – Najprawdziwszy bałak, mamuńciu! Jak dawno ja tego nie słuchałem… Puść go, przecież rękę mu złamiesz!

– Przecież to wampir!

– Może i wampir, to co z tego, skoro swój chłop! – Mój szef był wniebowzięty. – Puszczaj! A ty co – nie słyszał?! – krzyknął na Olejarskiego, który nadal z całych sił okładał hrabiego gdzie popadło.

Niebawem zmierzaliśmy wszyscy czterej do stróżówki. Pomimo zapewnień Jurasza miałem oko na hrabiego, ale Stomirowski szedł spokojnie, od czasu do czasu tylko lekko wzlatując, kiedy na drodze pojawiała się jakaś większa kałuża. Najwyraźniej zależało mu, aby nie ubłocić bucików. Daleko za nami wlókł się Olejarski.

Wampir pachniał brylantyną i czymś, co przypominało świeżo cięte miedziane sztaby. Lecz kiedy odzywał się, zalatywało od niego jak z domowej gorzelni. Zrozumiałem wreszcie, co było główną przyczyną niepowodzenia ataku na Olejarskiego.

– Jest na cyku – szepnąłem do Jurasza.

– Cicho! – skarcił mnie szef.

Stomirowski: Pozdrowienia z Hawany
Przewiń na górę