O powieści Happy END Marcina Podlewskiego krótką rozmowę ucięli sobie Michał Budak z Pawłem Mateją.
Michał Budak: Happy END Marcina Podlewskiego jest książką, która wzbudza we mnie skrajnie różne emocje. Z jednej strony zachwycony byłem kapitalnym pomysłem na powieść, dawno nie miałem okazji zaznajomienia się z fabułą tak świeżą i oryginalną. Z drugiej jednak realizacja idei bardzo kuleje. Zacznijmy od plusów. Niezwykle ciekawa jest koncepcja ujęcia “końca świata” w utworze: aberracje, czyli nie do końca pojmowane przez ludzi zjawiska, które powoli, ale systematycznie wywracają naszą rzeczywistość do góry nogami. Anomalie te sprawiają, że niektórzy ludzie zyskują nadprzyrodzone moce, inni powstają z martwych, a jeszcze inni po prostu… znikają. Pół biedy, gdyby abery skupiały się tylko na jednostkach, w powieści jednak zajmują coraz to większe obszary i potrafią w środku lata uczynić zimę w jednym mieście, a drugie dla odmiany zmieść z powierzchni Ziemi. Nikt nie wie, czym są Aberracje, na jakiej zasadzie działają, gdzie lub w kogo uderzą w następnej kolejności. Jest to niezwykłe ciekawe ujęcie apokalipsy, gdyż do tej pory w większości utworów tragedie (czy to wojna atomowa, katastrofy naturalne, atak kosmitów, globalna epidemia itd.) były niszczycielskie w skutkach, ale człowiek zdołał je zrozumieć; nie było to nic, co by się wymykało jego pojmowaniu, mogło być oswojone przez umysł mimo swojej destrukcyjnej siły. W HE mamy natomiast do czynienia z czymś, co absolutnie wymyka się ludzkiemu rozumowi i to jest chyba najbardziej przerażające.
Paweł Mateja: Być może będę powtarzał coś, co już wcześniej gdzieś kilkukrotnie powtarzałem, ale malowniczość i efektowność owych aberracji czyni z powieści Podlewskiego niemal gotowy materiał na najeżoną efektami specjalnymi grę komputerową albo film z hollywoodzkim budżetem. A przy tym – jak już wspomniałeś – koncept książki jest świeży i niebanalny. Wysunę od razu może nie zarzut, ale pretensję – mianowicie jest tego wszystkiego za mało! Być może mój obraz alternatywnych rzeczywistości nieco naruszył Jacek Dukaj, w swoich powieściach tworząc wizje kompletne i wyczerpujące, ale skoro już urządzamy nad powieścią sąd, niech będzie on surowy i sprawiedliwy. Chciałbym więcej i mocniej.
Michał Budak: Dokładnie tak. A szczególnie boli to, że cierpię na niedosyt nie tylko aberów, ale też rozwinięć poszczególnych wątków, które zjawiska te niejako implikowały. Wszelkie wzmianki o aspektach historycznych, strukturalnych, społecznych czy nawet psychologicznych Aberracji zostały ledwo “trącnięte”, po czym zostawione samym sobie. Szczególnie aspekt psychologiczny rozpalił moją wyobraźnię: zachowanie ludzi, którzy wypierali ze świadomości niezwykłość zjawisk, próby traktowania ich jako normalny element rzeczywistości, oswajanie ich poprzez przyzwyczajenie, wszystko to otwierało niesamowite perspektywy, za pomocą których można badać niezwykle ciekawe obszary ludzkich zachowań. I nie tylko, wątek ten mógłby wspaniale pokazać, że to, co traktujemy jako normalność, wcale normalne nie jest. Już Mrożek pisał w jednym z listów do Lema: “W ogóle wydaje mi się, że Twój ocean z Solaris jest tu, na Ziemi, wszyscy po nim pływamy i tylko dzięki przyzwyczajeniu nie krzyczymy ze strachu i męki skazania wiekuistego na niepojęcie”. To są oczywiście czysto czytelnicze smutki, nie jestem na tyle roszczeniowy, by poczytywać za wadę fakt, że autor nie postawił sobie w powieści za cel tego, co ja bym chciał. Przegryzłbym to, gdyby wątek był po prostu świadomie pominięty, ale on był… niekonsekwentny. W jednym miejscu czytamy, że abery zostały wyparte przez świadomość ludzi i nawet media nie poruszają tego tematu, by potem przeczytać całkiem obszerny fragment o tym, jak główny bohater skacze po kanałach telewizyjnych i słyszy tylko i wyłącznie o Aberracjach. I to już jest poważny zarzut: nie mamy do czynienia z wizją autora, który uznał ten wątek za mało interesujący, ale z nieuwagą czy też niedokładnym przemyśleniem sprawy.
Paweł Mateja: Przyznam, że zupełnie tego typu niedociągnięć nie zauważyłem, ale też zazwyczaj takie rzeczy mi umykają. Raczej miałbym ochotę narzekać na pourywanie niektórych interesujących fragmentów, czy też zdjęcie z planu osób takich jak Król – fenomenalna postać, która mogła zostać szerzej wykorzystana. Cóż, ale to tylko moje widzimisię. Skoro jednak już jestem przy postaciach, to kilka słów o nich; nie mam tu najmniejszych obiekcji. Poza konceptem Aberów to najmocniejsza strona powieści, która ujęła mnie chyba najmocniej. Podlewski ma ogromną smykałkę do tworzenia postaci tak pierwszo-, jak i drugoplanowych. Właściwie nie przedstawiają one sobą nic nowego, ale naturalność i lekkość opisu oraz celność rozmów w powieści zasługuje w mojej opinii na oklaski.
Michał Budak: Król był bez wątpienia jednym z najlepszych bohaterów, również niezmiernie żałuję, że pojawił się w powieści na tak krótki czas. Jeśli chodzi o postaci, to owszem, były interesujące, jednak odrobinę irytowało nieustanne zwracanie uwagi czytelnika na te same cechy: co najmniej kilkanaście razy mogliśmy przeczytać, że pani Staw to anorektyczka, a Anna Krajec ma wygląd chochlika. Rozumiem, że w tak niestabilnym świecie zwracanie uwagi na rzeczy niezmienne i stałe może podnieść na duchu, ale bez przesady. Powoli dochodzę do wniosku, że za dużo narzekam i wychodzi na to, że powieść mi się nie podobała, a to nieprawda. Więc dla wyrównania języczków u wagi dodam, że jestem pod ogromnym wrażeniem umiejętności Podlewskiego w zakresie tworzenia postaci nietuzinkowych, ze swoimi dziwactwami. Przykładem może tu być ojciec Tomasza: jest to postać skonstruowana bez żadnej przeginki, nie szokuje, nie burzy z hukiem ustalonych norm, a mimo to jest niezwykle barwna i ciekawa. To niewątpliwa zasługa autora: nie sztuką jest stworzyć zapadającego w pamięć stuprocentowego świrusa, za to sporym wyzwaniem jest wykreowanie postaci wymykającej się konwenansom, jednak nie na tyle, byśmy z przyjemnością nie poszli z nią na piwo. I temu Podlewski podołał.
Paweł Mateja: Ojciec to moim zdaniem najlepszy punkt w powieści Podlewskiego. Wszystkie dialogi z jego udziałem to po prostu pierwsza klasa i nie czułem w związku z nimi najmniejszego przesytu. Przypomina mi się opowiadanie autora z zeszłorocznej antologii 31.11 Wioska przeklętych, gdzie udał mu się podobny zabieg – stworzenia niepowtarzalnej i absolutnie naturalnej w swojej oryginalności postaci, o której po prostu chce się czytać i która przy okazji humorem wzbogaca wątki nadnaturalne o pewien dystans, swobodę, przez to te wydają się mniej wymuszone a bardziej naturalne i bliskie. A mimo wszystko, choć mogłoby się wydawać, że będę dążył do osadzenia Podlewskiego jako pisarza kingopodobnego, nic z tych rzeczy! Wreszcie mamy nazwisko w polskim horrorze, przy którym dodawanie przydomka “polski Stephen King” w ogóle nie powinno mieć miejsca – i to wcale nie przez względy niedostatecznej jakości, ale świeżości materiału. To zupełnie inna tradycja pisania, moim zdaniem bardzo dobrze rokująca.
Michał Budak: U nas takich “polskich Stephenów Kingów” było już kilku. O ile głosy takie miały swoje podstawy w przypadku “Domofonu” Miłoszewskiego, o tyle nie znajdują żadnych punktów wspólnych w uworach Podlewskiego i autora “Lśnienia”. Może to i dobrze, bo King ostatnio notuje coraz wyraźniejszy spadek formy. Ale wróćmy do Happy Endu, bo to ta powieść jest tematem rozmowy. Ciekawi mnie Twoje podejście do epilogu. Autor w wywiadzie przez Ciebie przeprowadzonym przyznał, że właściwie dzięki wizji zakończenia wpadł na pomysł dzieła, sam tytuł również zwraca uwagę na końcowe partie powieści. A ja czuję zwyczajny niedosyt. Spodziewałem się fajerwerków, a dostałem końcówkę, w której wszystkie wątki się rozpłynęły. Takie właśnie miałem wrażenie: one po prostu zostały niejako ucięte bez zadowalającego rozwiązania.
Paweł Mateja: Mnie z kolei przypadła do gustu, spodziewałem się zupełnie innego zakończenia. Ale rzeczywiście – zapomniane zostały niektóre początkowo istotne postaci – choćby Król. Można to tłumaczyć tym, że w toku późniejszych wydarzeń ich historie przestały mieć znaczenie, ale w takim razie należałoby w ogóle zastanowić się nad zasadnością ich istnienia. Ujęła mnie za to plastyka ostatnich scen – miasta, do którego główny bohater przybywa, jego mieszkańców. I mam wrażenie, że podobne zarzuty i pochwały należą się Podlewskiemu za całą powieść. Stosuje znakomite wykończenia, tworzy zachwycające, świeże koncepty, gdzieś jednak rozmywają się istotne fakty fabularne. Mimo to uważam, że mankamenty są bardzo dobrze maskowane, choćby poprzedzającymi rozdziały wstawkami z prasy i wypowiedziami autorytetów na temat aberów. Bardzo fachowa robota! Widać w niej wprawę człowieka, który pracuje w prasie.
Michał Budak: I na tym właściwie możemy zakończyć naszą rozmowę, bowiem zgadzamy się w najważniejszym: Podlewski wpuścił do pokoju polskiej fantastyki naprawdę wyraźny powiew świeżości, który pozwala mieć nadzieję, że rośnie nam na rodzimym poletku niezwykle ciekawy i sprawny autor. Jeśli tylko uda mu się wyeliminować mankamenty, o których wspomnieliśmy, to jestem pewien, że bardzo pozytywnie i trwale namiesza w naszej literaturze.
—
Przypominamy jeszcze, że Happy END został objęty naszym patronatem, a kupić można go pod adresem: http://studiotruso.pl/shop/fantastyka/happy-end-marcin-podlewski/.