Proza jak narkotyk
Najnowsza książka Łukasza Orbitowskiego to – całe szczęście! – powrót do tego, co najbardziej w jego twórczości lubię i cenię. Może wyjdę na bezwstydną ignorantkę, ale nie umiem odnaleźć się w książce, w której Łukasz na tapetę bierze historię Polski. Dlaczego? Bo nie potrafię się do niej odnieść emocjonalnie. To, co zawsze niezwykle fascynowało mnie w powieściach Łukasza, to jego niezwykła zdolność do napisania kilku zdań – ba! nieraz kilku wyrazów – w których potrafi dobitnie podsumować jakąś paskudną prawdę o życiu i dać w ten sposób czytelnikowi po mordzie. A robi to nie jakimś stylistycznym wygibasem, patosem, ale zupełnie od niechcenia – jakby mówił coś absolutnie zwyczajnego, co wszyscy wiedzą, i aż się człowiekowi głupio robi, że na to wcześniej nie wpadł. Bo życie według Orbitowskiego jest i proste, i skomplikowane zarazem. Jak to życie.
„Jak człowiek był głodny albo żył w niebezpieczeństwie, kiedyś tam dawno, to myślał, że wie, co go boli. Głód go boli. Zaogniona rana. Nas, mnie, boli tak samo, ale już nie wiem, co boli”.
„Kiedyś ktoś ci powie, że życie jest króciutkie. Nie wierz takim kłamczuchom. Jest długie i rozwleczone, tak straszniutko się ciągnie. Jak błoto. Nie ściśniesz, wszystko przecieknie przez palce. Zostanie tylko brudna ręka”.
I wiem, że jak za dziesięć lat wrócę do takiego Świętego Wrocławia, to ta książka przemówi do mnie innym głosem. Będę mieć inne doświadczenia, inne pojęcie o życiu, a Orbitowski na pewno przemycił w powieści coś, co przemówi do Agnieszki Brodzik, za dziesięć lat prawdopodobnie cierpiącej na żeńską formę kryzysu wieku średniego, z coraz bardziej obwisłym biustem (zamiast rzednących włosów) , dwójką rozwrzeszczanych dzieci i kredytem na karku.
Za to dzisiaj Orbitowski dowalił mi wątkiem tłumacza, który w każdy poniedziałek dzwoni do swoich wierzycieli, domagając się zapłaty. Co to jest dwieście złotych? nawet do sądu nie opłaca się iść. Więc gdy upominasz się o taką kwotę nikt nie traktuje cię poważnie. Jesteś tylko namolnym i bezczelnym petentem. Bo przecież ludzie czasem i kilka tysięcy próbują od wydawnictwa wyciągnąć, a te twoje dwie stówki to starczą na waciki dla żony prezesa, poważnie nie wstyd ci o takie pieniądze się upominać? Czułam tę bezsilność bohatera, tak trywialną, tak prawdziwą.
Orbitowski jest realistą do bólu. Chociaż miał ku temu w powieści niejedną okazję, nigdy do niczego nie podszedł romantycznie. We wszelakich narracjach poszukujemy czegoś, co ukaże życie w innym świetle, nada mu sens i wrażenie kierunku. Chociaż całość opowieści oparta jest na fantastycznym wątku i widoczny na okładce Byk w magiczny sposób steruje życiem i niepowodzeniami bohaterów, tak naprawdę żadna nadnaturalność nie jest potrzebna, by ich zniszczyć. Takie historie dzieją się na co dzień i to jest chyba najbardziej w tym wszystkim przerażające. Ba! W zasadzie to nawet nie są to opowieści z gatunku tych zadziwiających – wręcz odnosi się wrażenie, że postronny obserwator uznałby je za trywialne, a my je odczuwamy głębiej, bo towarzyszymy danej postaci w codziennych zmaganiach. Orbitowski odszedł już od konwencji horroru i choć tutaj można by się uprzeć, że są charakterystyczne dla niego elementy, to jednak największym źródłem emocji w tej książce nie jest potwór, ale szara egzystencja.
I to też brzmi trywialnie, a pisząc te słowa, czuję jakie są wtórne. A jednak pisarstwo Orbitowskiego można podsumować różnymi określeniami, ale na pewno nie tym.
Czasami mówi się, że Orbitowski tworzy horror egzystencjalny i chyba dopiero postać Karola pozwoliła mi to w pełni zrozumieć. Od takiej grozy nie ma ucieczki. Byk nie istnieje, ale czy mało po świecie chodzi takich Karolów czy Staszków? I ile trzeba, żeby moje życie stało się takie, jak ich? Proza Orbitowskiego nie przynosi oczyszczenia ze złych emocji. One zostają w człowieku na długo. A wraca się do nich jak do narkotyku.