Narratorką „W szponach mrozu”, drugiej części wampirycznego cyklu Richelle Mead jest Rose Hathaway, dampirzyca u progu dorosłości. Gdy jej najbliższa przyjaciółka, Lissa, spędza większość wolnego czasu ze swoim chłopakiem, Christianem, Rose czuje się odrzucona. Dlatego trudno jej ulec pokusie zbliżenia się do jednego ze swoich kolegów, Masona. Tymczasem środowiskiem morojów wstrząsają zorganizowane napady strzyg. Wszystko wskazuje na to, że współpracują z… ludźmi.
O ile “Akademia wampirów” miała niezgorszą fabułę i potrafiła zaciekawić czytelnika, o tyle jej kontynuacja zdaje się być napisana z rozpędu i bez głębszego zastanowienia, nawet jak na niewymagający cykl dla nastolatków. Rose ciągle porusza te same tematy i wszystkie wydarzenia inspirują ją do niemal identycznych przemyśleń. Narracja przypomina skoki z jednego krótkiego epizodu do następnego, jakby autorka chciała jak najszybciej odhaczyć wszystkie punkty programu. Rozterki uczuciowe Rose nudzą, a Dymitr stracił swój urok.
Chociaż Rose dużo miejsca poświęca dywagacjom na temat opanowania i odpowiedzialności, jej postać jest bardzo statyczna i nie zmieniła się nawet o jotę od tego, co prezentowała w „Akademii wampirów”: jest tak samo dziecinna i porywcza, jak wcześniej. Młodziutka dampirka potrafi ostro zirytować, serwując nam swoje kolejne, banalne przemyślenia i powtarzające się wywody na nieustannie wałkowany temat. I chociaż dziewczyna już za chwilę ma stać się dorosłą strażniczką, to nic nie zapowiada szczególnych zmian w cyklu. Wydaje się, że dalej będzie to lekka opowiastka z wampirami, bez poważnych wątków i mrożących krew w żyłach wydarzeń.
Szkoda, że Richelle Mead nie postarała się o ciekawszą fabułę. W czasie lektury „W szponach mrozu” można odnieść wrażenie, że książka była pisana na kolanie i w wielkim pośpiechu. W moje ręce trafiały znacznie ciekawsze powieści dla nastolatków z fantastycznymi istotami w roli głównej i szkoda, że Mead zmarnowała potencjał uzyskany w „Akademii wampirów”.