Tajemnica glinianej tabliczki
Jest rok 2003, w którym amerykańskie wojska obaliły reżim Saddama Husajna, a Bagdad zatrząsł się w posadach. Handlarze antyków szybko wietrzą pismo nosem i korzystając z chaosu, plądrują przy udziale cywilów Muzeum Narodowe. Niepozorna gliniana tabliczka, zapisana pismem klinowym, trafia do Izraela i po kilku latach zostaje odczytana przez żydowskiego archeologa, Szimona Guttmana. Jak się okazuje, zawiera ostatnią wolę Abrahama, która zaważy na przyszłości ziemi, o którą toczą walki Izrael i Palestyna. Guttman ginie, zanim zdąży wyjawić treść testamentu premierowi Izraela, a po nim jego żona i archeolog o tym samym nazwisku. Przed śmiercią ukrywa tabliczkę, więc jego syn Uri, korzystając z pozostawionych wskazówek, rozpoczyna poszukiwania.
Tymczasem Maggie Costello, mediatorka rozmów pokojowych, zostaje wezwana, żeby poprowadzić negocjacje. Dowiadujemy się, że jest jedną z najzdolniejszych w swoim fachu, ale kilka lat temu została odsunięta po tym, jak z powodu jej błędu (czym zawiniła dowiemy się prawie na końcu powieści) upadły rozmowy pokojowe gdzieś w Afryce. Misja na Bliskim Wschodzie jest dla niej okazją do zmycia winy i sprawdzenia, czy nadal jest profesjonalistką. Zakrawa na ironię, że Maggy w Izraelu nie przeprowadza żadnej mediacji, natomiast jej głównym zajęciem jest poszukiwanie starożytnej tabliczki w towarzystwie Uriego. Podążanie z Maggie i Urim po tropach, momentami jest całkiem wciągające. Do tego ktoś im stale drepce po piętach, chwilami robi się naprawdę niebezpiecznie.
Sam Bourne jest przede wszystkim dziennikarzem i odbija się to na dynamice powieści. Historia potrzebuje trochę czasu, by nabrać rumieńców. Podczas gdy czytelnik przewraca kolejne strony z nadzieją na zawiązanie akcji, autor ustawia scenografię. W tym czasie wyjaśnia naturę konfliktu, opisuje racje zaangażowanych stron oraz innych grup interesu. Najwięcej miejsca poświęcone jest, co zrozumiałe, polityce.
Na początku byłam podekscytowana nieliniowością fabuły. Każdy króciutki rozdział wskazuje datę, miejsce, a nawet godzinę akcji i zgodnie z zasadami dobrego thrillera zazwyczaj kończy się czymś dramatycznym. Można więc śledzić rozwój wydarzeń minuta po minucie. Tu jednak autor stworzył dość duże utrudnienie. Czasami akcja skacze dość raptownie o kilka lat, zmieniają się kontynenty, postacie migają jak w kalejdoskopie i to wszystko po pierwsze dezorientuje czytelnika, po drugie rzutuje na wartkość opowieści.
„Ostatni testament” ma w teorii wszystko, by tworzyć udany thriller – intrygę polityczną, bogate historyczne i religijne tło, sensacyjną archeologiczną zagadkę – a jednak czegoś zabrakło. Pomimo że czerpałam niejaką przyjemność z lektury, nigdy tak naprawdę nie wsiąkłam w powieść, mało dbając o rozwiązanie zagadki. Na niekorzyść działa ogólny brak napięcia, który powinien towarzyszyć działaniom wojennym. A co najbardziej rozczarowujące – tajemnica tabliczki nie przewróciła Ziemi do góry nogami. Rozwiązanie intrygi okazuje się być błahe i przewidywalne. Autorowi najwyraźniej zabrakło konceptu i tupetu, żeby porządnie namieszać w tej sprawie.
Odkładając na bok niezbyt udaną intrygę – ta książka jest przede wszystkim pouczającym źródłem wiedzy o realiach konfliktu na Bliskim Wschodzie. Bourne to stary dziennikarski wyga, który spędził lata jako korespondent, reporter i wreszcie autor na pograniczu palestyńsko-izraelskim. Doskonale zna specyfikę regionu i cieszy czytelnika obszernym zarysowaniem realiów polityczno – historycznych. Interesującym było dowiedzenie się, jak dużą rolę odgrywa archeologia. Obydwie strony prześcigają się w przekopywaniu ziemi, by znaleźć dowód na to, że to oni byli pierwszymi osadnikami.
Niestety, tylko miejscami „Ostatni testament” zmieniał się w ekscytujący page turner, a przecież tego oczekuje się od spiskowego thrillera.
Mała dygresja. Myślę, że Bourne uczynił głównego bohatera kobietą w konkretnym celu. Nie wiem czy tak jest w istocie, ale wydaje mi się, ze Bourne jest szczerym feministą. Na własnym, zachodnioeuropejskim podwórku, gdzie buco-macho szczycą się, że kobiety nie muszą nosić burek, poziom równouprawniania kobiet i mężczyzn jest daleki od ideału. Bourne ma dziennikarski zmysł obserwacji i społeczną świadomość, stąd podejrzewam, że to dlatego część własnych przemyśleń na temat roli, a raczej doli kobiety skutecznie ukrył pomiędzy wierszami powieści. I to nieważne, czy to Zachód, czy Wschód, chrześcijaństwo czy islam, tak czy inaczej to trudny świat dla kobiety. Dla jasności – Bourne nie operuje nachalnym moralizatorstwem. To się po prostu dzieje w fabule i uważny, uczulony na temat czytelnik to wyłapie.