Marcin Wroński to kolejny, po Konradzie T. Lewandowskim i Rafale Dębskim, autor związany wcześniej z literaturą fantastyczną, poszukujący swojego miejsca również na poletku literatury kryminalnej. Podobieństwo do twórczości Lewandowskiego potęguje fakt, że w obu przypadkach mamy do czynienia z obrazem Polski dwudziestolecia międzywojennego, a głównymi bohaterami są policjanci. Na tym jednak podobieństwa się kończą, o ile bowiem Lewandowski pisze lekkim piórem nieco przerysowaną historię dzielnego gliniarza ze stolicy, koncentrując się na fabularnych smaczkach, to Wroński próbuje być nieco bardziej serio, tworząc swojego bohatera niemal idealnie według standardowego wzorca.
Komisarz Maciejewski, to taki sympatyczny twardziel, który przyłożyć potrafi (kiedyś na poważnie zajmował się boksem i czasem jeszcze trenuje), ale serce w nim gołębie. Oczywiście ma też słabość do kobiet, choć nie ma do nich szczęścia.
Powieść Wrońskiego przenosi nas do międzywojennego Lublina. Z daleka od gwaru stolicy toczy się tu spokojne życie, niekiedy tylko przerywane politycznymi utarczkami między stronnikami obozu sanacji, a rosnącymi w siłę socjalistami. W takiej właśnie scenerii komisarz Maciejewski powoli rozwiązuje rozmaite kryminalne zagadki, a pustkę w życiu wypełnia niebezpieczną mieszanką sportu i alkoholu. Sprawa kryminalna jest tu zarysowana w sposób prosty, ale ciekawy. Trup redaktora naczelnego „Głosu Lubelskiego” otwiera szerokie pole do spekulacji na temat zleceniodawcy zabójstwa. Jedną z możliwości jest nawet włoska mafia!
Wroński z wyraźnym luzem konstruuje kolejne wątki, podsuwa Maciejewskiemu tropy, często prowadzące na manowce. Komuniści, konkurenci zawodowi, prywatne porachunki – wszystkie możliwości wchodzą w grę. Na domiar złego śledztwo musi być prowadzone w ekspresowym tempie, przez wzgląd na zbliżające się święto 11 listopada, które wymaga spektakularnego sukcesu policji państwowej.
Tworząc postać Maciejewskiego Marcin Wroński musiał chyba za długo wpatrywać się w plakat z Humprey’em Bogartem w roli Philipa Marlowe. Nie wyobrażam sobie, by jakaś inna postać stanowiła wzór dla lubelskiego gliniarza. Klisze, które pisarz stosuje, momentami są aż nadto widoczne.
Korzystając z klasyki hard-boiled udało się jednak Wrońskiemu przenieść atmosferę amerykańskich spelunek w klimat przedwojennego Lublina. Być może nie jest to Lublin tak wiernie oddany w ręce czytelników, jak Breslau Krajewskiego, jednak ma swój niewątpliwy urok. Autor odrobił dobrze pracę domową, o czym świadczy choćby zamieszczona w książce mapka, pozwalająca nam potraktować powieść kryminalną jako przewodnik po Lublinie lat trzydziestych.
Kryminał retro powoli zadomowił się w naszych realiach, co na pewno cieszy miłośników tego rodzaju historii. Jako że „Morderstwo pod cenzurą”, to pierwszy tom serii, pozostaje jedynie trzymać kciuki za Marcina Wrońskiego i życzyć mu, żeby w kolejnych książkach o przygodach komisarza Maciejewskiego nie obniżał lotów.