Inkwizytor Mordimer Madderdin może nie ma szans na zajęcie na panteonie literackich bohaterów miejsca wiedźmina Geralta, ale zdążył się już zapisać w historii polskiej fantastyki jako jedna z najbardziej wyrazistych pierwszoplanowych postaci. Trudno się więc dziwić Jackowi Piekarze, że nie kwapi się do zamknięcia cyklu inkwizytorskiego, a zamiast tego po raz siódmy zaprasza nas do świata, w którym Jezus zszedł z krzyża, by mieczem i ogniem karać grzeszników.
Zamiast przybliżyć się do oczekiwanej od dawna przez fanów powieści „Czarna śmierć”, autor już w poprzednim tomie – pierwszej części „Płomienia i krzyża” – postanowił uraczyć nas historią o tym, dlaczego Mordimer został inkwizytorem, dodając kolejne elementy do mrocznego, pełnego brudu i zła obrazu alternatywnego renesansu. W tamtym tomie Madderdin zszedł na dalszy tor, mieliśmy za to okazję poznać jego matkę i pierwszego nauczyciela. „Ja, inkwizytor. Wieże do nieba” to skok w przód o jakieś dwadzieścia lat. Dalsze losy młodzieńca poznajemy poprzez dwie minipowieści; w pierwszej przyszły sługa boży to jeszcze kończący naukę młokos, w drugiej stawiającego pierwsze kroki w zawodzie Mordimer.
Mogło by się wydawać, iż Jacek Piekara sam kopie sobie grób, niemiłosiernie eksploatując ciągle i ciągle te same terytoria. Tymczasem jest odwrotnie. Z tomu na tom historia staje się ciekawsza, bardziej wciągająca. Straciła co prawda wiele świeżości i bezpretensjonalności „Sługi Bożego”, ale w zamian zyskała szlif i jakość pięknie wypolerowanej błyskotki. Bo trudno nazwać opowieści inkwizytorskie szlachetnymi kamieniami – to, co oferują, to przede wszystkim pierwszorzędna rozrywka; refleksje i przemyślenia Mordimera traktować można raczej jako dodatek, w którym nie doszukiwałbym się większych ambicji. I chwała za to, bo dobrej prozy przygodowej nigdy za wiele.
Autor ujmuje przede wszystkim umiejętnością zgrabnego połączenia historycznej fantastyki z kryminałem. Mordimer Madderdin jest ni mniej, ni więcej, jak detektywem tropiącym herezje i walczącym ze złem choćby i jego własnymi środkami.
Nie brakuje więc w kolejnych tomach ani zapachu świeżo utoczonej juchy, ani krzyków torturowanych grzeszników; opisów makabry, scen walki i mrocznych rytuałów też jest pod dostatkiem. Duszny klimat brudnych ulic miesza się na stronach powieści z przepychem zamożnych pałaców. Obłuda i świętość, sprawiedliwość i kłamstwa – wszystko przenika się, tworząc jedną z najbardziej ponurych i przygnębiających wizji historii polskiej fantastyki.
Nie brak tu oczywiście humoru – zazwyczaj gorzkiego i czarnego, jak mocna kawa, wiele jest seksu i nagości, raz wulgarnej, raz pełnej słodyczy i elegancji – jeśli więcej się za nią zapłaci.
Amatorom poprzednich tomów z pewnością przypadnie do gustu to, jak Piekara tym razem przedstawił zazwyczaj poważnego i nieomylnego inkwizytora. Tutaj jest on jeszcze młodzieńcem, nazbyt przekonanym o własnych umiejętnościach, nieco niezdarnym, choć o gorącym i gorliwym sercu. Nie rozumie on jednak mechanizmów rządzących polityką i religią, daje się manipulować i ganić przełożonym. Można to potraktować jako mrugnięcie okiem do czytelnika. Madderdin, obdarty z patosu i nieprzeniknioności, staje się postacią bardziej rzeczywistą.
W pierwszej z minipowieści Mordimer, wraz ze swoim przełożonym, Knottem – wstrętnym, pozbawionym elementarnych manier grubasem – rozwiązuje tajemnicę seryjnych morderstw, których ofiarami padają młode, piękne służące pewnej despotycznej, a przy tym bogatej margrabiny. Młody, gorliwy uczeń gania na prawo i lewo, szukając śladów i zżymając się na lenistwo wiecznie pijanego nauczyciela. Historia poprowadzona jest bezbłędnie, łącząc elementy makabry i niewybrednego humoru. W drugiej opowieści Mordimer działa już sam. Został wysłany, by „węszyć” w okolicy, gdzie dwóch genialnych budowniczych konkuruje ze sobą w tworzeniu jak najwspanialszej świątyni. Oczywiście i tutaj nie brakuje herezji i spisków. Poznajemy arkana działania pewnej potężnej organizacji, która współcześnie nazwana zostałaby mafią.
O ile w poprzednich częściach Piekara wielokrotnie sięgał po rozwiązania nadnaturalne, często mające wiele wspólnego z horrorem, o tyle tutaj trudno mówić o czymś innym, niż czarny kryminał. Przeprowadzony bardzo zgrabnie, z wyczuciem i lekkością. Zaręczam, że naprawdę trudno jest się oderwać od lektury.
Oczywiście, nie wszystkim świat stworzony przez Piekarę musi przypaść do gustu. Wiele osób narzeka też na schematyczność i powtarzalność motywów. A mnie żal, że zamiast dwu minipowieści, nie otrzymałem czterech czy pięciu. Fabryce Słów jak zawsze należą się słowa uznania za graficzną oprawę wydania, dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach. Szkoda tylko, że kosztem estetyki poskąpiono samego tekstu. Bo „Wieże do nieba” to zabawa na dzień, góra dwa. No, ale zawsze można sięgnąć na półkę po tomy poprzednie.