Zastanawiałem się ostatnio, kiedy przytrafi mi się powieść, która wciągnie mnie bez reszty i przy której ani trochę się nie wynudzę. Taka, którą czyta się z prawdziwą przyjemnością; którą wyciąga się z plecaka, wchodząc po pracy do domu, by uwalić się na dywanie, w butach i z burczącym żołądkiem, po czym odpływa się między kartki.
No i doczekałem się – najnowszy kryminał Marka Krajewskiego rozłożył mnie na łopatki i nie puszczał aż do końcowej okładki.
Rzadko chyba zdarza się tak, że książce nie mam nic do zarzucenia – na tych trzystu, czterystu stronach przeciętnej powieści zawsze znajdzie się coś, co lekko zgrzyta. Ze zdziwieniem odnotowałem więc fakt, że w „Głowie Minotaura” nie doszukałem się w zasadzie żadnych wad.
W książce mamy dwóch bohaterów – słynnego z poprzednich powieści Eberharda Mocka oraz Edwarda Popielskiego, lwowskiego policjanta, którzy wspólnie stawiają czoła mordercy – temu Popielski w trakcie śledztwa nadaje pseudonim Minotaur. Zbrodniarz zabija dziewice, uprzednio, jak na prawdziwego zbrodniarza przystało, gwałcąc je, a nawet nadżerając (stąd zresztą ksywka, odwołująca się do mitycznego stwora). Sama postać tajemniczego Minotaura odkąd się pojawia, intryguje. Podążamy za kolejnymi tropami, głowiąc się: kto może być tak zwichrowany i chory, żeby robić takie rzeczy? Kreacja mordercy udała się Krajewskiemu znakomicie.
Podobnie Popielski i Mock – to bohaterowie z krwi i kości. Nie mam tu na myśli ich budowy fizycznej i tuszy, którą po plastycznych opisach łatwo sobie podczas lektury wyobrazić, ale samo przedstawienie tych postaci na kartkach powieści. Tropiący Minotaura Mock i Popielski dają się dobrze poznać czytelnikowi, nawet takiemu, który wcześniej z kryminałami Krajewskiego nie miał do czynienia. Wydaje mi się, że to właśnie budowa bohaterów, mocnych i twardych, a zarazem bardzo ludzkich, otoczonych własnymi obsesjami, chorobami, wizjami, jest największą zaletą „Głowy Minotaura”. Chwytając za książkę, aż chce się z nimi żyć, czytać o ich dalszych losach.
Zbliżanie się ku rozwiązaniu zagadki i wreszcie ono samo, wzbudza autentyczną ciekawość, wszystko tu trzyma się kupy, wszystko jest przez autora przemyślane i bardzo dobrze przedstawione. Jak na dobry kryminał przystało, końcówka zaskakuje.
Powieść chwyciła mnie na tyle silnie, że w trakcie licznych scen z udziałem Mocka, Popielskiego i ogromnych ilości pochłanianego przez nich jedzenia (obaj uwielbiali potężne śniadania i wielkie obiady), odczuwałem autentyczny głód, łapiąc się na nieustannych wycieczkach do kuchni. Pomyślałem nawet o zasadzie literackiego cross-sellingu: Krajewski podpisuje umowę z restauracją, którą potem opisuje i do której walą tłumy czytelników. Ja, szczerze mówiąc, mógłbym się na to złapać.
Książka jest świetna, do tego bardzo dobrze napisana. Język jest miejscami stylizowany, ale nie na tyle, by utrudniać odbiór, Lwów przedstawiony bardzo plastycznie i wiarygodnie, słowem: wszystko wydaje się w „głowie Minotaura” porządne, mocne. Te wszystkie walory komponują się w jeden, chyba najważniejszy: lektura powieści sprawia autentyczną przyjemność.
Śmiało, z pełną odpowiedzialnością, polecam każdemu.