Nudziarze z baru „U Eddiego”
Wyobraź sobie małe amerykańskie miasteczko. Takie, gdzie obcy zaglądają tak samo rzadko, jak rzadko ktoś je opuszcza; gdzie życie toczy się własnym rytmem, miejscowi mają swoje nawyki, a topografia nie zmienia się od pokoleń, tylko lasy wokół się starzeją. W środku wszystko jest stałe i pozornie zamarłe. Miasteczko to kryje też tajemnice – jego mieszkańcy pokutują za dawne grzechy, spotykając się co sobota w barze, gdzie młoda barmanka zna wszystkich, jakby nie wychodzili stamtąd nawet na moment. Jest tu też ksiądz, ponury i nieprzyjemny człowiek, który – nie wiedzieć czemu – ma władzę nad bywalcami baru i raz za razem zmusza ich do czynienia rzeczy niegodnych tak kapłana, jak i jego parafian. I nagle jednego dnia wszystko trafia szlag. Pozorna nuda i rutyna rozwiewają się jak dym z pistoletu, którego wystrzał rozwala głowę duchownego w drobny mak. Wszelkie z dawna skrywane tajemnice i intrygi zostają odkryte – pośród krwi, ognia, łez i zgonów.
Brzmi to jak powieść, której znakomicie dodałaby smaku wagabundzka muzyka, na przykład Marka Lanegana albo z późniejszych albumów Toma Waitsa. Mroczna i liryczna, pachnąca dymem papierosowym i whiskey.
Jeśli powyższy opis wygląda intrygująco, śpieszę uzupełnić go o informację, że powieść początkowo również tak się prezentuje. Pierwsze strony zapowiadają powolną i misternie snutą opowieść – nietypową i tajemniczą. Im jednak dalej, tym bardziej wrażenie to okazuje się być mylne. Wiązałem z „Barem dla potępionych” wielkie nadzieje, bowiem ogromnie lubię czytać takie amerykańskie historie, plasujące się gdzieś między Kingiem a Faulknerem, ale rozczarowałem się sromotnie. W powieści niby dzieje się wiele i teoretycznie powinna mnie absorbować, ale wszystkie te wydarzenia są podawane tak chaotycznie, że trudno się w nich spamiętać. Tajemniczość autora, który ujawnia zawsze tylko tyle, by czytelnik czuł się lekko zagubiony, zupełnie nie dodaje powieści klasy, a mnogość bohaterów, którzy z początku są intrygujący, ale ostatecznie raczej płascy i marionetkowi dodatkowo przytłacza. Mam wrażenie, że autor zaczął od pewnej koncepcji fabuły i sukcesywnie rozwijał ją i poznawał w trakcie pisania, ale ostatecznie po prostu nie trzyma się to kupy. Cormac McCarthy powiedział kiedyś, że gdyby znał zakończenia swoich powieści już na wstępie, nigdy nie zasiadłby nawet do pisania. O ile jednak jednemu to służy, innym już niekoniecznie.
Jest w tej powieści kilka naprawdę dobrych momentów, w których aż chce się przewracać stronę za stroną, ale toną one w odmętach nijakości i chaosu. Przyćmiewają je takie cuda, jak umieszczenie w historii drewnianego Indianina, złowrogich i tajemniczych jeleni, azjatyckiej wiedźmy, motyli czasu (czym by one nie były), starego i melancholijnego ekshibicjonisty, i jeszcze wszelkich dusz i złych duchów. W znakomitym serialu „Twin Peaks” Davida Lyncha również można było znaleźć wiele cudacznych elementów – czasem dowcipnych, czasem groteskowych. Elementy te pozornie zupełnie nie korespondowały z mroczną historią (która, nota bene, również nie była zaplanowana przez scenarzystów w całości przed rozpoczęciem zdjęć), ale en effet dawały efekt unikatowy, znakomity i niezapomniany. Burke wymieszał masę wątków i pomysłów, z których nie wszystkie doczekały się uzasadnienia – niektóre pojawiają się niespodziewanie w środku powieści (do końca nie wiadomo, w jakim celu), inne zaś na samym końcu, budząc moje ogromne zdumienie. Pistolet pokazany w pierwszej scenie niekoniecznie musi wystrzelać w ostatniej, ale czytanie „Baru dla potępionych” jest jak obserwowanie pisarza, który co chwila znajduje jakąś nową sztukę broni i celuje nią gdzie popadnie.
Być może nie zrozumiałem konceptu autora, może czytałem nieuważnie albo w złych warunkach, ale przysięgam, że nawet w akompaniamencie piosenek Marka Lanegana powieść tą czytało się co najwyżej znośnie i zamiast polecać komukolwiek jej lekturę, proponuję raczej posłuchać samej muzyki. A lepsze powieści grozy wydane były w ostatnim czasie nie raz i nie dwa. Tak więc powieść Burke’a można sobie spokojnie darować.