Mój romans z Susan Hill zaczął się kilka lat temu, w wakacje, na wyspie. Nieważne jakiej, grunt, że było słońce i piasek, i słodkie lenistwo. Nuda i blask tak już działają na mężczyzn, że ich nosi, że zaczynają pokazywać palcami, komentować: „A ta śmaka, a ta owaka, a tej nie znam, więc może bym spróbował”. Książki, Mili Państwo, chodzi o książki.
No więc w hotelu na tamtej wyspie znalazłem książkę, „The Various Haunts of Men”. Autorka: Susan Hill. Był to kryminał, ale nietypowy, taki trochę filozoficzny, o życiu i śmierci, rzecz jasna, to jest o policjantach, którzy pracują w branży śmierci, i lekarzach, którzy pracują w branży życia, a potem – na odwrót: o policjantach zajmujących się życiem i lekarzach zajmujących się śmiercią. Wciągnąłem się, poszukałem innych dzieł tej samej ręki. Wyszło, że i horrorem się para. Nic dziwnego w sumie, życie i śmierć wywrócone do góry nogami to przecież nadzienie grozy.
Z pewnością słyszeliście o „Kobiecie w czerni”, jeśli nie w wersji powieściowej, to kinowej przynajmniej. Tak, tak, to moja droga Susan stoi za tą historią. Ale dziś nie o tym Wam chciałem opowiedzieć, to już znacie. Dziś opowiem Wam o „The Small Hand” (czyli „Drobnej dłoni”, choć po polsku to chyba nigdy nie wyszło; nie widziałem, nie sądzę).
Powieść jest o duchach, w sumie nic odkrywczego – na pierwszy rzut oka. Pewien człowiek, księgarz-antykwariusz, włóczy się po Anglii, myli drogę, trafia do nawiedzonego edwardiańskiego dworu. Miewa potem koszmary, wizytacje, zmaga się z przeszłością, zgłębia historię domu i jego mieszkańców. Nic-nic, ale spójrzmy na pierwszą scenę, jak bohater staje przed drzwiami w księżycowym blasku, wyciąga za siebie dłoń, a w niej układa się coś chłodne, drobne, jakby ręka dziecka. Spróbujcie tak kiedyś zrobić; ja spróbowałem. I to nie na odludziu, nocą, pod opuszczonym domostwem (choć w pogoni za grozą włóczyłem się po takich miejscach), tylko na konwencie, przed dwudziestoma czy trzydziestoma osobami. Opowiadałem im o duchach, o tej książce i, dla draki, sięgnąłem za siebie, nie odwracając głowy. Mówię wam, ciarki mi przeszły po plecach, czekałem aż coś chwyci moje palce.
W horrorze, Mili Państwo, nie trzeba być odkrywczym, trzeba być sugestywnym. A Susan Hill to potrafi. Czaruje krótkimi, przejmującymi zdaniami. Nigdy nie powie za wiele, bo przecież starczy podsunąć pomysł, zaszczepić koszmarek. Groza kryje się w nas, strach przed śmiercią i strach przed życiem poplątane ze sobą jak w historii bohatera „The Small Hand”, który w równym stopniu zmaga się z tym, co nadprzyrodzone, jak i tym, co przyrodzone, czyli smutkiem, obsesją, lękiem przed utratą bliskich.
A pomijając kwestie literackie, ta książka to cacuszko, powiadam Wam, wydawnicze cudeńko. Kosztowała mnie dziesięć funtów, mimo iż ma może sto pięćdziesiąt stron, do tego rozstrzelonym drukiem. Ale jest piękna. Wielkości mniej więcej kieszonkowej, w twardej oprawie z tłoczoną obwolutą, z pięknie sformatowanym tekstem i subtelnie zdobionymi inicjałami na początkach rozdziałów. Trudno to opisać, chodzi mi o rodzaj skromnej elegancji, którą poznaje się, gdy się ją widzi (co, skądinąd, stanowi doskonały opis stylu, jakim posługuje się autorka). Biorąc pod uwagę, że bohater jest księgarzem i przez większą część historia ugania za majstersztykami sztuki drukarskiej, wydaje się to bardzo adekwatne.