O tym morawskim autorze usłyszałem pierwszy raz przy okazji powieści „Sierżant” wydanej również przez Fabrykę Słów w 2005 roku. Tamta powieść, choć zajmująca, odpychała mnie natężeniem heroicznych starć z pogranicza Hollywood, przy jednoczesnym przygnieceniu detalami każdej broni jaką posiadał bohater i jego antagoniści. Nazwisko całkiem wyleciało mi z pamięci, a zabierając się za lekturę, po ocenie okładki, miałem wrażenie, że sięgam po twardsze odmiany science-fiction.
Stare przysłowie okazało się prawdą, bowiem Žamboch konsekwentnie zajmuje się tym, na czym najlepiej się zna. Zasadnicza różnica, że tym razem rozgrywka nie jest już tak do końca męska, co wcale nie znaczy, że nie szowinistyczna. Ale wszystko po kolei.
Zawiązanie akcji jest wręcz natychmiastowe i już od pierwszej strony rozpędza się błyskawicznie, by zatrzymać się przy napisach „koniec tomu pierwszego”. Zasadniczo nie mam nic przeciwko cyklom, ale lubię być ostrzegany na wstępie, że właśnie w kolejny się wpakowałem. Ku mojej irytacji autor pieczołowicie buduje intrygę, którą ustami różnych postaci ogląda na wszystkie strony, tylko po to, by przerwać całość i samemu się nad nią zastanowić, nim powstanie kolejny tom.
Konstrukcja fabuły jest bowiem wyjątkowo prosta. Marika Zahaňska, sportowiec z zamiłowania i poniekąd z zawodu feralnego wieczora miesza się w sytuację, w której ratuje życie niejakiego Alexandra, a raczej pozwala mu samemu się uratować. On zostawia jej numer do swojego prawnika Gubkina na wypadek problemów. A te, jak się można domyślić, ruszają z impetem. Marika już kolejnej nocy zostaje zaatakowana przez nienaturalnie silnego i odpornego napastnika, którego nie są w stanie powstrzymać nawet kule. Chwilę później kobieta musi rzucić posadkę na uczelni, wdziać się w czarny, obcisły kostium i biegać wśród huku wystrzałów i wybuchów, walcząc z mafią i szalonymi naukowcami.
Autor stara się to wszystko nieco urozmaicić, a to przeskoczy narracją, a to podrzuci jakiś fałszywy trop, a to zaskoczy jakąś techniczną nowinką, czy choćby wyjaśnieniem pewnych, zdawać by się mogło, fantastycznych wątków. Mieszanka kryminału, powieści sensacyjnej i fantastycznej sama w sobie jest zabiegiem całkiem interesującym, niestety, jak dla mnie przeradza się ona w pewnym momencie w niestrawną pulpę. Oczywiście, nikt nie oczekuje w takim przypadku literatury wyszukanej czy szczególnie ambitnej, ale nawet czysta rozrywka też ma jakieś zasady. A pisarz wyraźnie starał się, by powieść dobrze i szybko się czytało, stosując niekiedy idiotyczne zabiegi. Jestem w stanie przyjąć założenia konwencji, a więc to, że Marika ze spokojnej, cichej kobietki staje się nagle terminatorem w seksownym wdzianku, eksterminującym zasadniczo bez problemów oponentów, a nawet jeśli zdarzy jej się słabszy dzień, to okazuje się twardsza niż Rambo. Ale czemu ma służyć fakt, że kilkakrotnie bohaterka pozbywa się ubrania pod byle jakim pretekstem, by po chwili wylądować w środku akcji i po dłuższych zamieszkach uświadomić sobie kolejny raz, że „ojej, jestem naga”. Te erotyczne wątki szczególnie podkreślają dodane do wydania ilustracje. Nie chcę tu wyjść na purystę, formalnie nie mam nic przeciwko epatowaniu jakąkolwiek seksualnością w utworach literackich, ale niech to ma jakikolwiek sens. A w ten sposób mamy do czynienia z książką, gdzie dzielni, często sztucznie pobudzani lub hodowani chłopcy latają z dużymi pistoletami, a pomiędzy nimi biega jeszcze silniejsza i sprytniejsza naga dziewczyna. Czyżby jakieś kompleksy? To się sprawdza na początku, po dwustu stronach wywołuje uśmieszek politowania, później już po prostu żenuje.
Podsumowując, „Wylęgarnia” spodoba się niewątpliwie miłośnikom prostej, szybkiej akcji. W roli relaksacyjnego utworu, przy którym można przestać myśleć sprawdzi się znakomicie. Tym którzy szukają czegoś więcej zdecydowanie odradzam.