Czytanie dowolnej powieści Dickensa to ogromna przyjemność i zabawa. Podobnie można określić lekturę dobrego kryminału. Ale jak nazwać świetną powieść detektywistyczną napisaną przez jednego z wybitniejszych brytyjskich pisarzy wszech czasów? To radość nawet więcej niż podwójna.
A raczej byłaby, jeśli można by doczytać rzecz do końca.
Tworzenie „Tajemnicy Edwina Drooda” przerwała pisarzowi śmierć, ku – rzecz jasna – rozpaczy fanów na bieżąco śledzących losy bohaterów w kosztujących szylinga zeszytach. Fakt, iż po śmierci autora wydano jeszcze trzy rozdziały tylko podsycił nieugaszony apetyt – jak to w kryminałach: im dalej w głąb, tym mocniej wciąga. Niestety jak wtedy, tak i dzisiaj tajemnica śmierci czy zniknięcia młodego inżyniera Edwina Drooda pozostaje nieodgadniona. Mimo iż temat analizowali zarówno znawcy całokształtu twórczości Dickensa, jak i kryminału; mimo iż do imentu rozpatrywano niejasne i szczątkowe notatki, że czerpano informacje z ilustracji, że rozmawiano z rodziną – tajemnica Edwina Drooda tajemnicą została.
Rzecz zaczyna się w małym klerykalnym miasteczku angielskim, roku pańskiego 1860. Z Cloisterham do Londynu dostać można się przy wspólnych siłach dorożki i pociągu w niedługim czasie, ale jest to miejsce zupełnie odmienne od stolicy. To cicha, spokojna i zaspana mieścina, w której życie toczy się spokojnie i nudno. Jest katedra, zabawny i uciążliwy burmistrz, jest pensja dla panienek – obowiązkowo prowadzona przez starszą, oschłą kobietę. Poza tym nic specjalnie ciekawego – a przynajmniej takie odnieść można wrażenie.
Centralną postacią jest tytułowy Edwin Drood – młodzieniec studiujący inżynierię; mimo iż sierota, wcale obrotny i pewny siebie. Znajduje się on pod opieką niewiele starszego od siebie stryja. Ma on wraz ze słodką Różą Bud, wychowanką pensji dla panien, przez testamenty ojców zapewnioną przyszłość – o ile w ustalonym terminie uzyskania pełnoletniości połączą ich więzy małżeńskie. A te – jak wiadomo – gdy odgórnie są zawiązywane, rzadko bywają przyczyną radości obu stron.
Wątki miłosne to najlepsza podstawa dla wprowadzenia intrygi. Młody i świeżo przybyły do miasteczka podopieczny wielebnego Septimusa zakochuje się w uroczej Różyczce. Między młodzieńcami występuje na tym punkcie spięcie. Niedługi później Edwin znika, a jego rywal staje się głównym podejrzanym o popełnienie mordu.
Dickens akcję w powieści poprowadził w sposób wręcz znakomity – można przypuszczać, że nie spuściłby z tonu i w ostatnich rozdziałach. Stworzył intrygującą i mroczną intrygę osnutą dymem opium, pełną emocjonalnych wybuchów, specyficznego niepokoju i mroku świetnie korespondującego z jaśniejszymi stronami życia i humorem.
Pióro autora „Opowieści wigilijnej” rozpoznawalne jest już od samego początku. Od pięknych, plastycznych opisów, które nawet gdy atmosfera jest złowroga, pełne są ciepła. Charakterystyczne są sylwetki kolejno wprowadzanych na scenę bohaterów – nieco groteskowe, może nieco płaskie, ale ujmujące. Nieprzypadkowo użyłem przed chwilą słowa „scena” – czytając miewałem wrażenie, że dickensowskie egzaltacja i groteska mają w sobie ogromny ładunek teatralności. To ujmuje ogromnie, a karykaturalność wcale nie ujmuje kryminałowi mrocznej, niepokojącej atmosfery.
Wydawca, nie chcąc zostawiać czytelnika w rozczarowaniu płynącym z obcowania z utworem urwanym w newralgicznym momencie, zadbał o świetny suplement w postaci kilku wywodów komentujących zarówno treść powieści, jak i próbujących podejść (raczej ostrożnie) do niedookreślonego przez Dickensa finału. Do kluczowego pytania o motywy zbrodni i jej szczegóły.
Są to dwa niedługie eseje oraz dłuższe ugryzienie tematu przez Chestertona, który stworzył zapis przebiegu rozprawy sądowej nad mordercą – dowcipny i daleki od definitywności. Niewątpliwym smaczkiem są także dołączone notatki twórcy, które również przysłużyły się badaniu intrygi, ale na tyle są niejasne i tajemnicze, że dla czytelnika pozostaną raczej tylko ciekawostką.
Jeśli czegoś tu brak, to przede wszystkim przedruków oryginalnych okładek do kolejnych odcinków powieści, które tworzone były przez Charlesa Collinsa, zięcia autora, do których wspomniane eseje kilkukrotnie się odnoszą.
Mimo wszystkich zabiegów Repliki, głód poznania finału tajemnicy zniknięcia Edwina Drooda pozostaje ogromny. Gdyby powieść ta została ukończona, byłaby pewnie stawiana wśród największych dzieł kryminalnych. W obecnej formie może budzić rozczarowanie, ale tylko i wyłącznie z faktu swojej niekompletności. Ludzie na tym punkcie wrażliwi powinni ostatnie dzieło Dickensa omijać szerokim łukiem – resztę zachęcam serdecznie do lektury, bo to proza na najwyższym poziomie.