W jednej z recenzji dla portalu Onet.pl sugerował Orbitowski, że jest na świecie dziura, do której ludzie wrzucają gobliny, duchy i inne budzące przestrach monstra. W tej dziurze mieszka również Stephen King i jemu podobni, tam rodzą się najczarniejsze pomysły i bije serce światowego horroru. Orbitowski tam nie mieszka, choć na pewno bywa częstym gościem – dla niego to jednak zaledwie przedsionek. On zszedł niżej, przez katakumby, trumny z umarłymi niepodatnymi na rozkład, posągi królów i olbrzymów o obliczu pięknym, a jednocześnie nieskończenie groźnym. Zszedł, wyciągnął stamtąd „Święty Wrocław” i słońce przestało świecić.
Już na etapie pomysłu wyłania się obraz niepokojący i oryginalny. Oto ze spokojnego, wrocławskiego osiedla znikają zwierzaki wszystkie oprócz kotów, nieustannie pada deszcz, a ludzie zdrapują tynki ze ścian. Zapoczątkowane przez jednostkę, szaleństwo wydaje się być zbiorowe – mieszkańcy odkryli, że pod powierzchnią ścian, sufitów i podług kryje się coś innego niż beton – coś czarnego, mrocznego, a jednocześnie dającego spokój i szczęście. Głos Świętego Wrocławia – bo tak z czasem nazwą to miejsce – przywołuje i nakazuje posłuszeństwo, nikt nie wie, co daje w zamian, bo nikt stamtąd nie wyszedł. Zaczynają pojawiać się prorocy wieszczący rychły koniec świata, a prości ludzie dotykają czegoś niezwykłego, co przekracza granice ich pojmowania. Organizują się w Czarne Miasteczko, zbiorowisko koczowników, osób głodnych sensacji i szukających ingerencji sił wyższych, wpatrują się w czarne budowle nie rozumiejąc czym są, bramą do wiekuistej światłości czy wiekuistego mroku.
Gdyby nadal istniało to szalone dobrodziejstwo, jakim była „stara matura” z polskiego, „Święty Wrocław” z powodzeniem mógłby znaleźć się w każdym temacie. Mamy tam motyw miłości, opowiedziany nowocześnie, ale z romantyczną delikatnością; jest motyw podróży, przemiany (nie tylko głównych bohaterów), trudne relacje rodzinne i społeczne, motyw ojca, matki, odwołania mesjańskie i religijne, słowem – wszystko, czego krytyk zapragnie. Mało tego, Orbitowski potrafił tę mnogość utrzymać w ryzach, uszanował prawo do indywidualności i każdemu elementowi poświęcił wystarczająco dużo miejsca, a jednocześnie nie pozwolił dominować. Pokazał się jako pisarz wszechstronny i świadomy celu, jaki chce osiągnąć – poszukiwania Małgosi płynnie przeplatają się z wizjami i męczeństwem Adama, Tomasz nie wylewa za kołnierz bardziej niż młodsze pokolenie (reprezentowane przez Lucynę i Beatę), i – co daje największą radość – na końcu wygrywa miłość, choć nie wygrywa nikt.
Tak, mamy to wszystko, a wciąż nie mamy sedna – sednem jest bowiem Święty Wrocław. Perfekcyjnie poprowadzone wątki obyczajowe to oczywiście trafne obserwacje, ale nie tylko – to również wabik. Z jednej strony czytelnik trafia do świata, który dobrze zna, bo w nim żyje; daje to autorowi możliwość komentowania rzeczywistości i szydzenia (na zachodzie sam fakt bycia Polką daje tyle, co powiększenie sobie biustu). Orbitowski obserwatorem jest świetnym i – tu dochodzimy do drugiej strony – łatwo wciąga nas w swoją opowieść. A kiedy wierzymy już, że to historia o nas samych, do tego ułożonego obrazu wkracza nieznane, autor sączy tajemnicę, za którą – co czujemy od razu, nie kryje się nic dobrego. Bo choć zgromadzeni wokół Świętego Wrocławia pielgrzymi szukają w nim Boga i zbawienia, znajdą ból i cierpienie. W wypełnionym czernią osiedlu wątki obyczajowe płynnie przechodzą w najwyższej klasy horror, który nie razi dosłownością, mimo że nie szczędzi odrywanego od kości mięsa i nie zawodzi, mimo że korzysta z prymitywizmu. Nikt ze Świętego Wrocławia nie wrócił, a na pytanie, czy tak tam dobrze, czy źle, obydwie odpowiedzi są twierdzące. Tajemnica kusi i przyciąga, ludzie nie wiedzą jak się zachować, więc zachowują się głupio, ignorując nawet jasne przesłania. Jeśli życie jest bajką, to my właśnie zasuwamy w głąb rozgrzanego pieca, wykiwani przez parę gówniarzy.
Groza wkradająca się w codzienne, spokojne życie ludzi aż nazbyt pachnie Kingiem, czemu trudno się dziwić – wszakże to on rozsławił ten schemat opowieści. Wydawało się, że trudno go przenieść na nasz grunt – daleko nam do amerykańskich małych miasteczek, mamy za to mnóstwo ciekawszych miejsc akcji i Orbitowski w swojej twórczości pokazuje, jak je wykorzystać. Pomysłów i atrybutów miał wcześniej wiele, ale dopiero teraz w pełni wykorzystał najważniejszy – język. Mniej osiedlowy (choć zawierający swojskie wstawki), zdecydowanie bardziej dojrzały, czasem sprawiający wrażenie cyzelowanego do perfekcji. Styl, w jakim napisany jest „Święty Wrocław” to diament w koronie, nie tylko dopełnia, ale wręcz stanowi o jej świetności. Płynna zmiana narracji i czasu i – jakkolwiek trywialnie to brzmi – pięknie pisane zdania dają czytelnikowi przyjemność z lektury, a autorowi łatwość budowania klimatu.
Bo „Święty Wrocław” to książka nastrojowa, opowieść o ludziach, ich pragnieniach, marzeniach i zbrodniach. Umiejscowiona w czasie i przestrzeni, ale im niepodległa, wymyka się konwencji i skłania do powrotu. Kto ją pozna, przemieni się wraz z narratorem i doświadczy emocji, których nie każdy powinien doświadczać. Warto.
***
Zastanawiałeś się kiedyś, Łukaszu, czy zdołasz ogarnąć „Święty Wrocław”, czy rzecz Cię nie przerośnie – nie przerosła. Zrobiłeś to, napisałeś powieść grozy z prawdziwego zdarzenia. Gratuluję i zazdroszczę, choć teraz masz następny ból głowy – taki, który powinien odczuwać każdy szanujący się autor – co dalej? Jak napisać następną książkę, żeby znów osiągnąć szczyt?
Trzeba zaglądnąć tam, gdzie nikt z nas nie był, gdzie Stephen King wytrzymać nie może, gdzie koszmary się rodzą i umierają. Znasz to miejsce, prawda?