„Przepowiednia” jest książką, która z pewnością zainteresuje czytelników ze względu na niebanalny pomysł, która daje nadzieję na to, że rozwinie się w naprawdę fascynującą fabułę. Niestety, powieść ta jest żywym dowodem na to, że dobry pomysł i jego naprawdę solidne wykonanie nie gwarantują sukcesu. W książce ważny jest również styl, który w skrajnych przypadkach może zrobić z powieści karykaturę samej siebie. „Przepowiednia” Koontza do takich niechlubnych wyjątków się zalicza.
W dniu narodzin Jimmy’ego Tocka umiera dziadek chłopca, który w chwili śmierci wypowiada przepowiednię – Jimmy w swoim życiu przeżyje pięć strasznych dni, których daty trzeba zapamiętać. Dowodem na prawdziwość dziwnej wizji jest jest fakt, że konający staruszek znał dokładny czas narodzin chłopca, jego wagę, wzrost, a nawet przewidział, że noworodek będzie miał zrośnięte palce u stóp. Jak szybko się okaże, tych pięć dni nie będzie obfitować w paranormalne wydarzenia, ale będą niebezpieczne ze względu na potomka clowna, którego ojciec Jimmy’ego poznał na porodówce…
Koontz miał genialny pomysł i naprawdę dobry plan jego realizacji. Frapująca przepowiednia oraz jej naprawdę pomysłowe narzędzia mogłyby być fundamentami solidnej lektury. Niestety, narratorem jest człowiek, który nawet w chwili zagrożenia życia próbuje nieudolnie błysnąć humorem. W jeszcze większe zdumienie wprawił mnie fakt, że pisarz o niepodważalnych umiejętnościach tworzenia prawdziwych psychologoczinie postaci, jakim jest Koontz, zaserwował w tej powieści cukiernika rodem z kreskówki, który swoją żonę uważa za „piękniejszą niż gateau a l’orange z lukrem z masła czekoladowego, ozdobiony kandyzowaną skórką pomarańczową i wiśniami”. Z uwagi na profesję bohatera takie kwiatki pojawiają się przez całą powieść, co uczyniło z niej szalenie nieprzyjemną lekturę.
Najsmutniejsze jest to, że autor wprowadził taką postać celowo. Przez całą powieść konsekwetnie przedstawia nam Jimmy’ego jako jowialnego ciamajdę, który chce zagadać czytelnika na śmierć. Jego wątpliwe poczucie humoru rozcieńcza całe napięcie, jakie się pojawia. Gdyby historię opowiedział człowiek, który miast na robieniu z siebie błazna skupił się na opowiadanej historii, byłaby ona co najmniej dobrą powieścią. Niestety, jeśli o mnie chodzi, to Koontz strzelił sobie Jimmym samobója.
Pomimo wielu wątków gastronomicznych zawartych w powieści, nie była ona dla mnie ucztą literacką. Pozostał raczej niemak, który jest dobitnym dowodem na to, że co za dużo, to niezdrowo. Jak zbyt wiele gateau a l’orange z lukrem z masła czekoladowego, ozdobionego kandyzowaną skórką pomarańczową i wiśniami może przyprawić o mdłości, tak za duża ilość wymuszonego i mało śmiesznego humoru potrafi odstraszyć nawet najbardziej cierpliwego czytelnika.