Mam problem z tym, jak do „Populacji zero” podejść, by książki nie skrzywdzić, ale też nie strywializować. Wrath chwyta się poważnego tematu i realizuje go w sposób bezwzględny i sumienny. Satysfakcjonujący jednak tylko na niektórych płaszczyznach. Przejdźmy przez to od razu: fabuła rozwija się wokół przeludnienia i katastrofy, jaką dla Ziemi jest nasza cywilizacja. Grupa intelektualistów zrzeszonych wokół internetowego forum, na którym dyskutuje się o sposobach ocalenia naszej planety i ograniczenia przyrostu naturalnego zaczyna przechodzić od teorii do praktyki.
Fabuła powieści Jamesa White’a koncentruje się jednak nie wokół szerokich działań terrorystycznych, ale samowolki, której podejmuje się sfrustrowany urzędnik. Mężczyzna ten każdego dnia w pracy ma do czynienia z ludźmi z marginesu społecznego, rozmnażającymi się bezmyślnie i nie podejmujących żadnych starań o to, by polepszyć swój los. Antynatalistyczną krucjatę zaczyna od wmanewrowania kobiety w zgłoszenie się na zabieg aborcji, ale wierzcie mi na słowo, że szybko się rozkręca i całkiem dosłownie bierze sprawy we własne ręce.
Z pewnością nie raz spotykaliście się z określaniem książek czy innych dzieł kultury jako niezwykle brutalnych i niemożliwych wręcz do przejścia dla normalnego czytelnika. I z pewnością nie raz przekonaliście się, że mówiono to mocno na wyrost. Jeśli nie jesteście jednymi z tych, którzy bez grymasu oglądają zdjęcia z wypadków albo byli koneserami starego dobrego Rotten.com, to myślę, że „Populacja Zero” naprawdę da wam wycisk. Wrath nie jest mistrzem słowa i pisze prosto jakby grał na zaledwie kilku akordach, niemniej robi to precyzyjnie, mocno i z pierdolnięciem, niemałą część książki zapełniając rozmaitymi sposobami na to, jak w niekonwencjonalny sposób dokonać aborcji albo sterylizacji. Naprawdę wiele razy miałem dosyć i przeskakiwałem po zdaniach, jakbym przymykał oczy w kinie. Uznajcie to za niewątpliwy plus.
Przez palce czy nie, płynie się przez tę niedługą powieść ze sporą przyjemnością. Zbyt wiele razy bywałem rozczarowany szumnymi zapowiedziami, bym nie docenił teraz faktu, że niedługie dzieło Wratha jest solidną i po po prostu udaną ekstremą. Tylko tyle czy aż tyle? Skłaniam się ku drugiej opcji, bo bez wahania poleciłbym „Populację zero” fanom krwawego horroru. Może i w tak niewielkiej objętości książce nie było okazji, by czytelnika zanudzić, ale przez kolejne strony płynie się z naprawdę sporą satysfakcją. Jedna tylko rzecz psuje mi jej odbiór: we wszystkim tym ekologiczno-polityczny manifest stał się tylko przyczynkiem do krwawej rzezi, zepchniętym gdzieś w tło. Budzący apokaliptyczne skojarzenia tytuł może nastrajać na prozę odmalowującą szerokie spektrum zagłady, tymczasem otrzymujemy fabułę – choć dziwnie to zabrzmi – kameralną, ale też jednowymiarową. I pozostawiam już waszej ocenie, czy brak intelektualnego pogłębienia powieści chcecie traktować jako wadę czy może wręcz przeciwnie.