Studium prozaiczności
Najnowsza książka Pawła Palińskiego nie jest emocjonującym horrorem na miarę porównywanej do niej na okładce serii George’a Romero ani też filozoficznym traktatem o naturze człowieka, jaki mieliśmy szansę poznać w „Drodze” Cormaca McCarthy’ego. Nie jest też czymś pomiędzy. „Polaroidy z zagłady” nazwałabym raczej studium prozaiczności, bo ich głównej bohaterce nie w głowie głębokie rozważania, chyba że dotyczą samej kwestii przetrwania – Teresa dłużej dywaguje nad tym, czy może sobie pozwolić na zjedzenie zapasów, niż nad sensem istnienia. Nie dla niej dylematy o dobru i złu, nie dla niej rozmyślania o przyszłości dalszej niż zbliżająca się zima. Nie ma w tej książce dramatyzmu na miarę powieści o apokalipsie, a trochę mocniejsze zakończenie nic w tej kwestii w zasadzie nie zmienia.
Sama powszedniość nie jest zarzutem, bo takie ujęcie apokalipsy jest zdecydowanie czymś nowym i odżywczym. W pewnym sensie nadaje to postaci Teresy specyficznego tragizmu, nawet jeśli to nie ona, a jedynie czytelnik zadaje hamletowskie pytanie: „być albo nie być”. Trudno nie zastanawiać się nad sensem dalszego trwania w samotności i stadną naturą człowieka, gdy widzi się zmagania bohaterki „Polaroidów…”. Teresa w jednej scenie zaciekle walczy o życie, by w następnej śmiertelnie przestraszyć się możliwości bliższego kontaktu z innymi ludźmi. Literatura postapokaliptyczna przyzwyczaiła nas do innych zachowań bohaterów, często rozpaczliwie poszukujących towarzystwa, jakby wierzyli, że tylko w grupie mogą przetrwać. Często historia taka przybiera postać powieści drogi, gdzie postaci wędrują, by na końcu znaleźć ocalenie w odbudowującym się na nowo społeczeństwie. Teresa wolałaby jednak zostać sama i żeby wszyscy dali jej po prostu święty spokój. Ona sobie zrobi na zimę mąkę z buraków, a jak będzie chora, to weźmie kolorowe pastylki; jej towarzystwo do szczęścia potrzebne nie jest.
Jeśli miałabym szukać w tej książce ciekawszych tropów psychologicznych, to wskazałabym na dość nowatorskie podejście do szaleństwa. Główna bohaterka jest tak skupiona na sprawach bieżących, że czytelnik może w pewnej chwili mieć ochotę potrząsnąć nią, by się obudziła i zrozumiała wreszcie, iż wszystko skończone. Jej pragmatyzm może ktoś uznałby za godny podziwu, ale też może budzić sprzeciw. Przy czym specyficzny sposób narracji Palińskiego nie ułatwia poznania jej bliżej, prowadząc nas przez gąszcz często trudnych do zrozumienia odniesień. Nie lubię męczenia czytelnika w imię źle pojmowanego artyzmu i doceniam tego typu stylistyczne zabiegi, gdy widzę w nich sens, jakiś cel. W „Polaroidach…” zbyt często miałam wrażenie, że to sztuka dla sztuki lub niezrozumiała dla mnie zagadka. Zwłaszcza gdy tak silnie kontrastowała z banalnością głównej bohaterki. Całe szczęście nie dotyczy to całej książki.
Nie potrafię jednoznacznie odradzić lub polecić lektury „Polaroidów z zagłady”. Jeśli już miałabym komuś podetknąć tę powieść to czytelnikom poszukującym czegoś innego, ale nie mogę też z pełnym przekonaniem powiedzieć, że dostrzegą w tej odmienności coś godnego uwagi. Paliński nie oszczędza czytelnika i można się boleśnie zderzyć z jego narracją, a nie jestem w pełni przekonana, czy warto. Jeśli natomiast czekaliście – podobnie jak ja! – na najlepszą powieść grozy tego roku, to się raczej srogo zawiedziecie.