Zaczyna się niemal klasycznie: do odziedziczonego po tajemniczych przodkach wiejskiego domu na odległej prowincji wprowadza się trzyosobowa rodzina: były pracownik korporacji i alkoholik na odwyku wraz z żoną i autystycznym synem. Ucieczka z hałaśliwej stolicy ma im pozwolić na odbudowę wzajemnych relacji, znalezienie nowego sensu w życiu i być może na wyleczenie milczącego, zamkniętego w sobie potomka. Od pierwszych stron jednak Kulpa wykłada jasno czytelnikowi, że wszystkie te plany skończą się fiaskiem. Konfrontacja bohaterów z tajemniczymi mieszkańcami wsi musi doprowadzić do katastrofy, która nadciąga ze wszystkich stron: z wnętrza domu, w którym coraz to bardziej psują się rodzinne relacje, z rachitycznego sioła, zamieszkanego przez żyjących zbyt długo starców i młodych brutali; z opuszczonego przez nich wcześniej miasta i wreszcie z lokalnych legend oraz starych, niedokończonych historii.
Podczas lektury „Pana na Wisiołach” miałem wrażenie obcowania z nieudanym dziełem bardzo dobrego pisarza. W trakcie tworzenia fabuły popełnił on kilka kardynalnych błędów, które mocno wpłynęły na całokształt powieści. Historia o upiornej wsi rozszerzona jest o wątki tylu różnych pobocznych postaci, a w efekcie całość rozmywa się i trudno pojąć, do czego właściwie opowieść zmierza. Bogactwo treści z autu zmienia się w wadę. Ostatecznie wszystkie poboczne historie dążą do jednego finału i nie można odmówić autorowi konsekwencji, ale osobiście mam wrażenie, że zostało to zrobione nieco na siłę i czytelnik nic by nie stracił, nie poznając na przykład wielu monotonnych epizodów z życia lokalnego komisarza policji, którego głównymi pasjami są gry komputerowe i samogwałt – o czym autor informuje czytelnika w niemal każdej scenie dotyczącej tej osoby.
Kolejnym i zarazem ostatnim zarzutem, jaki chciałbym powieści postawić – żeby nie zamieniać recenzji w ciąg męczących użalań – jest trywialne przedstawienie prowincji. Stylizacja językowa ogranicza się niemal jedynie do stosowania szyku przestawnego i od czasu do czasu dodaniu kilku słów z gwary. Dodatkowo za niezgrabne uznałem traktowanie wsi jako żywego skansenu, w którym życie toczy się wokół znachora, zakładu fryzjerskiego, baru, a technologia wydaje się być jedynie fanaberią miastowych. Można by tłumaczyć rachityczność tego przedstawienia tym, iż niektórzy z mieszkańców powieściowej wsi mają po kilkaset lat, niemniej sprawiają raczej wrażenie staruszków z telewizyjnego serialu „Ranczo” albo spektakli kabaretowych o Kopydłowie.
Paradoskalnie – abstrahując od prowincjonalizmów – powieść ratuje bardzo dobry styl Kulpy, bowiem autor potrafi budować długie a przy tym zajmujące i przede wszystkim świetnie spuentowane sceny. Już choćby rozpoczynająca powieść sekwencja, w której główny bohater w stanie amnezji wchodzi do baru z wiszącym na szyi szubienicznym sznurem robi ogromne wrażenie. Groteska miesza się z upiornością, podczas gdy czytelnik jest wprowadzany w trwającą kilkaset stron retrospekcję, stanowiącą główną treść powieści. Podobnie świetne są pierwsze sceny, w których akcja skupia się wokół autystycznego syna Smuty albo seksualnych i miłosnych frustracji jego żony. Kilka pobocznych wątków, jak „fightclubowa” jatka rozgrywająca się wokół tematu nielegalnych walk kobiet na pieniądze, sprawiają wrażenie nadmiarowych w powieści, ale przetworzone w opowiadanie mogłyby znakomicie się rozwinąć, bez potrzeby usilnego wkomponowywania ich w fabułę.
„Mroczne siedlisko” oraz „Krzyk mandragory” nie są dziełami w pełni udanymi, ale tak w swoich zaletach jak i wadach stanową autorskie i nieszablonowe podejście do tematu prowincjonalnego ghost-story. Mimo wielu potknięć, Piotr Kulpa dał w nich pokaz swoich możliwości, które być może w przyszłości zaowocują w pełni udaną powieścią. Mocniej niż lekturę tych dwóch tytułów sugerowałbym śledzenie jego poczynań na scenie polskiego horroru i mam nadzieję, że jeszcze nie raz nas zaskoczy.