Już ponad rok temu wydawnictwo MAG sprezentowało nam tłumaczenie „Atramentu”, drugiego tomu „Księgi Wszystkich Godzin” oraz kontynuacji nominowanego m.in. do Locus Award, British Fantasy Award oraz World Fantasy Award „Welinu”. Obydwie części obsypanej pochwałami dylogii, będącej debiutem szkockiego autora Hala Duncana, ukazały się u nas w serii Uczta Wyobraźni i choć nie miałem jeszcze okazji zapoznać się z innymi tytułami z tego cyklu, zapewniam, że przynajmniej w tym przypadku dostarcza on dokładnie tego, co obiecuje. Przejdźmy jednak do konkretów.
Uważam, że wszelkie próby streszczenia fabuły „Księgi Wszystkich Godzin” skazane są na porażkę. Nie, żeby zadanie było niemożliwe do wykonania. Po prostu podsumowanie takie niechybnie sprowadza całą historię do poziomu pierwszego lepszego komiksu o nadludziach i międzywymiarowych podróżach. Oto pewien ciekawski student włamuje się do uniwersyteckiej biblioteki w poszukiwaniu Bardzo Tajemniczej Księgi, która po otwarciu przenosi go Gdzieś Indziej. Wkrótce okazuje się, iż nasza rzeczywistość jest jedynie zadrapaniem na fakturze nieskończonego multiwersum, o władzę nad którym wojują istoty żywcem wyjęte ze starożytnych legend o półbogach, aniołach i demonach. Protagoniści, jak to zwykle bywa, zostają wbrew swej woli uwikłani w ów kosmiczny konflikt i, jak to zwykle bywa, odgrywają w nim kluczową rolę. Dla większości fanów SF&F schemat ten wyda się przygnębiająco znajomy. Tymczasem Duncan w swoim dziele skutecznie wymyka się stereotypom nie przestając jednocześnie z nimi flirtować. Efektem jest dynamiczna, inteligentna i poruszająca historia, do której przez długi czas powraca się myślami.
W dużym stopniu jest to zasługa wprawnie zaimplementowanych narzędzi postmodernizmu. Brak liniowości i chronologii, choć kłopotliwy dla niewprawnego czytelnika, doskonale pasuje do dramatu rozgrywającego się jednocześnie na wielu planach i w wielu epokach. Zmusza ponadto do ciągłego korelowania nowych wiadomości; przełączania się pomiędzy mnogością odcieni głównego wątku. W pewnym sensie lektura przypomina próbę rozwiązania tajemnicy Welinu na podstawie wycinków z przeróżnych gazet, dokumentów, ksiąg, pamiętników i tym podobnych, co angażuje odbiorcę znacznie skuteczniej niż tradycyjna narracja.
Oklaski należą się również za obsadę, albowiem o tak kontrowersyjne i wyraziste postaci jak w „Księdze Wszystkich Godzin” trudno w dzisiejszej fantastyce. Wbrew niepisanym regułom gatunku, Duncan postanowił zdjąć z barków swoich protagonistów brzemię stanowienia moralnego drogowskazu, natomiast głównym antagonistom odebrał przywilej egoistycznych pobudek oraz niszczycielskich zapędów. W konsekwencji relatywnie trudno jest tu znaleźć bohatera, z którym można by się identyfikować. „Dobrych” trudno polubić, a „złych” ciężko nienawidzić. Każdego jednak można zrozumieć, do każdego można się przywiązać i każdy zapada głęboko w pamięć.
W kwestii stylu „Welin” i „Atrament” także odchodzą od tego, do czego przyzwyczaiły nas powieści fantastyczne. Otóż Hal Duncan operuje słowem w sposób, który przemawia przede wszystkim do emocji. Brak tu bomb informacyjnych, w detalach obrazujących scenografię i aktorów w celu jak najdokładniejszego oddania później przebiegu wydarzeń. Opisy budują jedynie odpowiedni nastrój. Wszelkie pościgi i strzelaniny nakreślone są raczej impresjonistycznie, z niewielkim naciskiem na szczegóły choreografii, niemniej czyta się je z zapartym tchem. O opiniach i przemyśleniach poszczególnych postaci, zamiast ze statycznych notek, dowiadujemy się z reguły w toku porywających strumieni świadomości. Wszystko przesiąknięte jest tu specyficzną, subtelną liryką, zręcznie grającą na uczuciach czytelnika.
A jednak, pomimo niewątpliwej oryginalności i znakomitego warsztatu, błędem byłoby rekomendować „Księgę Wszystkich Godzin” każdemu miłośnikowi SF&F. Powodów jest kilka, a prawdopodobnie najważniejszym z nich jest to, iż lektura jest po prostu trudna. Pomijając nieliniowość, pomijając brak chronologii. Obydwie części dylogii, oprócz czerpania garściami z elementów popkultury, zawierają niezliczoną ilość odniesień do dzieł klasyków, poezji, historii, a także przeróżnych systemów wierzeń. Dla niektórych zaświadczy to o erudycji autora i stanowić będzie niezłą gratkę w i tak już zajmującej powieści. Pozostałym natomiast nieznajomość struktury commedia dell’arte, faktów o ruchu futurystycznym z początku dwudziestego wieku, czy mitologii starożytnego Sumeru może uprzykrzyć czas spędzony przy książce i utrudnić jej odbiór.
Tymczasem zgoła inną kwestią są poruszane przez Duncana kwestie mniejszości seksualnych i roli płci; religii i duchowości; społeczeństwa i jednostki; a także sztuki i artysty. Jestem przekonany, że wyraźnie kontrkulturowe stanowisko szkockiego pisarza znajdzie w Polsce co najmniej tylu zagorzałych wrogów, co zwolenników.
Nie zrozumcie mnie jednak opacznie. „Księga Wszystkich Godzin” nie jest skierowana wyłącznie do literackich koneserów rozsmakowanych w metafizycznym bełkocie. W żadnym wypadku nie jest jakimś przeintelektualizowanym traktatem filozoficznym z domieszką fantastyki. To pełna pulpowego uroku mieszanina akcji, grozy i błyskotliwych dialogów. Szybka, przejmująca i niejednokrotnie zabawna lektura z ukrytym pomiędzy wierszami zaproszeniem do odrobiny refleksji nad sobą i światem przez siebie zamieszkiwanym. Być może najlepszym z możliwych.