Jeffrey Deaver to tak zwana „solidna firma”, czyli autor znany z przyzwoitego poziomu swojej twórczości. Nie inaczej rzecz się ma z powieścią Kolekcjoner skór, będącej czytelnym, acz niezbyt ścisłym nawiązaniem do utworu otwierającego cykl z Lincolnem Rhymem (czyli zekranizowanego Kolekcjonera kości). Jeśli jednak ktokolwiek ma podejrzenia, że w najnowszym tomie pojawia się po prostu kalka z tego pierwszego – jest w ogromnym, paskudnym i nieopisanie niesprawiedliwym błędzie. Deaver to autor wytrawny, potrafiący dostarczać wielbicielom jego talentu sporej czytelniczej satysfakcji. Tym samym oznacza to, że Kolekcjoner skór to doprawdy bardzo skomplikowana powieść, o wielopiętrowej intrydze i niezwykle satysfakcjonującym finale.
Dodać przy tym trzeba, że Deaver należy do tego szacownego grona pisarzy, którzy tworząc cykle kryminalne, umieją jednocześnie tak skonstruować fabułę, żeby czytelnikowi, który po raz pierwszy ma do czynienia z twórczością z tego kręgu nie wydawało się, że nie ma pojęcia, z jakim światem i bohaterami ma do czynienia. Odbiorca zostaje fachowo wprowadzony w historię (bogatą już przecież i wieloletnią) relacji bohaterów, pokazana zostaje nie tylko nowa sprawa, lecz przywołane są także refleksy dawniejszych zdarzeń. Otoczka ta sprawia, że każdy ma powód do zadowolenia – stali admiratorzy prozy Deavera dostają kolejny tom przygód ulubionych protagonistów, a z kolei dla tych zupełnie nowych czytelników lektura powieści nie jest drogą przez mękę, lecz drogą ku przyjemności.
Minusem jednakowoż podobnej strategii jest zredukowanie relacji głównych postaci do niezbędnego minimum, albowiem w nawale wydarzeń i wyjaśnień nie ma już po prostu na to miejsca. Wygląda to nieco tak, jakby owa omalże magiczna więź łącząca Lincolna z Amelią po prostu się ulotniła, a był to wszak akcent nieopisanie wprost istotny dla stworzenia autentycznego rysu psychologicznego. Ten detal zepsuł mi nieco radość czytania, ale nie do tego stopnia, żebym do Deavera poczuła urazę.
Podziwiać należy tutaj niezwykłą dynamikę, z jaką prezentowane są wydarzenia, misterne ich powiązanie, niekiedy tak subtelne, że autor musi odbiorcy to w końcu unaocznić. Widać zresztą, że prowadzenie gry z czytelnikiem to taka nieco uboczna rozrywka twórcy, który podsuwa rozmaite tropy i rozwiązania, lecz wszystko opisuje w taki sposób, żeby nie popsuć doskonałej zabawy przedwczesnym ujawnieniem rozwiązania zagadki.
Ta zaś jest wielopiętrowa, wykreowana z ogromnym wyczuciem dramatyzmu i takoż podawana. Wyraźnie ujawnia się tutaj predylekcja Deavera do gromadzenia okoliczności, wskazówek i budowania z nich zawiłych labiryntów powiązań. Te nieoczywistości dodają tekstowi siły napędowej, tworzą konglomerat wydarzeń, które – jedne po drugich, a po nich następne – piętrzą się przed oczami zdumionego i oszołomionego natłokiem wrażeń miłośnika thrillerów. Deaver doskonale wie, jak rozciekawić, jak „nakręcić” atmosferę tak, by przypominało to wszystko jazdę na karuzeli.
Oczywiście w powieści zdarzają się momenty słabsze, jak na przykład chwyty rodem z telenowel… ups, przepraszam: ciągnących się w nieskończoność Kryminalnych zagadek Las Vegas (czasem przypominających klimatem ostatnią część Kac Vegas), lecz ze względu na trafny zamysł dotyczący całości są to kwestie wybaczalne. Niełatwo mi uniknąć zjadliwego tonu, gdy piszę o amerykańskim autorze thrillerów, bo przecież wszyscy doskonale wiedzą o mojej alergii na tamtejszych twórców, jednak teksty Deavera potwierdzają moją teorię o tendencji do upraszczania oraz gromadzenia scen o dramatycznej (a czasem i patetycznej) wymowie, by zadowolić gusta tych odbiorców, którym subtelności nie wystarczą.
Warto jednak napomknąć, że Deaver dość mądrze i z wyczuciem przywołuje pewien uobecniający się i narastający społeczny problem. Nie wyzyskuje może tego motywu tak delikatnie, jak mogliby to uczynić autorzy europejscy (nie ten temperament, nie te oczekiwania!), lecz odwołuje się istotnie do faktycznych kwestii i udaje mu się podołać zadaniu ich wyważonej prezentacji. Wokół tego motywu obudowuje fabułę, lecz nie od początku jest to oczywiste. Iluzja, którą omamia Deaver pewnego siebie czytelnika, jest naprawdę gęsto tkana, a odkrywanie kolejnych warstw nieoczywistości jest doprawdy sporą przyjemnością. Polecam – tak wielbicielom autora, jak i fascynatom wszelakich (literacko realizowanych) zbrodni!