Krew na szkolnych korytarzach
Strzelaniny w polskich szkołach to na szczęście temat niemalże nierealny. Owszem, zdarzały się w naszym kraju pojedyncze przypadki użycia broni wśród uczniów, jednak na pewno zjawisko nie ma takiej skali jak za oceanem. Mimo to nasz rodzimy pisarz, Michał Cetnarowski, postanowił napisać dreszczowiec o ambicjach psychologiczno-socjologicznych, poruszający taką właśnie tematykę. Chciałbym wierzyć, że to nie abstrakcja tematu okazała się przyczyną częściowej porażki powieści.
Zapowiada się poniedziałek jak co tydzień. Uczniowie popalają papierosy za szkolnym budynkiem, nauczyciele przygotowują się do kolejnego z nimi starcia, policjanci patrolujący miasto liczą na kolejny pozbawiony ryzyka dzień służby, dziennikarze szukają gorącego tematu. Nikt nie spodziewa się, że będzie to najważniejszy dzień ich życia. Wtedy padają pierwsze strzały. Atak na szkołę powoduje różne reakcje: niektórzy uczniowie i nauczyciele chowają się gdzie popadnie, inni desperacko skaczą z okien, są też tacy, którzy po prostu dębieją ze strachu. I choć dla większości owa tragedia jest koszmarem, dla niektórych śmierć wydaje się wybawieniem.
Te same wydarzenia są ukazane w książce z różnych punktów widzenia. Cetnarowski posługuje się w tym celu pięcioma postaciami: desperacko poszukującym pracy budowlańcem, jego nastoletnią córką, początkującym policjantem, żądnym sławy dziennikarzem i młodą nauczycielką. Oczywiście, mocno się te perspektywy różnią. Na przykład historia bezrobotnego ojca jest bardzo skomplikowana i dramatyczna – dostajemy wiele informacji na temat historii jego nieudanego małżeństwa, upadłej firmy, usilnych prób znalezienia dobrej posady. Córka natomiast uważa go jedynie za żałosnego nieudacznika i tyle. Ich przemyślenia mogą czasami budzić wątpliwości: niektóre są, jak na osoby dorosłe, mocno trywialne, z kolei nastoletnia dziewczyna potrafi tu zaskoczyć zupełnie nieprawdopodobnie dojrzałymi refleksjami.
Na ich tle jeszcze bardziej dziwacznie prezentuje się historia Ewy, nauczycielki z liceum, w którym dochodzi do strzelaniny. Nie jestem do końca pewien, czy ta odmienność wyszła powieści na dobre. Nie mogąc zaakceptować tego, co się wokół niej dzieje, kobieta ucieka w krainę fantazji, będącą dla niej schronieniem jeszcze od czasów dzieciństwa. I choć taka reakcja w obliczu masakry jest pomysłem do zaakceptowania, to już sposób jej opisania przenosi opowieść w gatunek fantasy. W dodatku zajmuje to sporą część książki, nie bardzo pasując do reszty. Pewnie powinienem się w tych baśniowych wtrętach dopatrzeć wieloznacznej symboliki, wydały mi się jednak raczej niepotrzebne. Poza tym osobę o aż tak rozbuchanej wyobraźni, a właściwie urojeniach, można wręcz podejrzewać o schizofrenię, a nie jestem pewny, czy o to pisarzowi chodziło. Nie twierdzę, że owe sekwencje są same w sobie źle napisane, wręcz przeciwnie, nawet mają swój styl i smak, ale może lepiej byłoby te fragmenty wyciąć i umieścić w jakimś suwerennym, eskapistycznym opowiadaniu fantastycznym. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że dodano je dla nabicia objętości, gdyż „I dusza moja” jest powieścią bardzo krótką.
Autor na szczęście nie pokusił się o karkołomne zadanie, polegające na próbie wyjaśnienia co powoduje takie tragedie. Pewne wskazówki jednak są w powieści zawarte. Choćby policjanci krążący po mieście i nie robiący właściwie nic, za wyjątkiem szukania sposobów na zabicie czasu, kiedy starszy gliniarz-wyjadacz uczy żółtodzioba jak skutecznie obijać się w pracy. Woleliby, żeby to antyterroryści zajęli się sprawą. Dziennikarze też nie starają się pomóc, tylko znaleźć „gorący temat” i zyskać rozgłos dzięki masakrze. Niemal każdy, dowiadując się o strzelaninie, marzy o tym, by ktoś inny wziął odpowiedzialność w swoje ręce i rozwiązał problem. Czyżby to „spychologia” była przyczyną?
Niezależnie od tego, powieść właściwie nie mówi dużo o braku współczucia czy zrozumienia, ale raczej o nieprzygotowaniu. I nie chodzi o samą szybkość reagowania w sytuacji, gdy jakiś niezrównoważony człowiek zaczyna odbierać innym życie, ale o brak przygotowania na emocje, które wszystkich zamieszanych będą prześladować do końca życia. Zarówno szok w sytuacji zagrożenia życia własnego i swoich bliskich, jak i poczucie winy, które przyjdzie potem. To one okazują się tutaj ciężarem niemożliwym do zniesienia.
Niestety, pomimo tych wszystkich niewątpliwie ważkich i godnych rozpatrzenia kwestii, mam książce dużo do zarzucenia, jeśli chodzi o styl. A raczej o błędy językowe, za które odpowiedzialność powinno się przypisać zarówno autorowi, jak i redaktorowi. Kilkakrotnie musiałem się zatrzymywać i zastanawiać nad trafnością pewnych sformułowań. Ponadto Cetnarowski pisze strasznie długimi zdaniami, czasami wręcz nieelegancko skomplikowanymi, co sprzyja dezorientacji. Rozumiem, że pisarz chciał w ten sposób oddać ciągi nerwowych skojarzeń bohaterów, taki „strumień świadomości”, ale nie do końca się udało. Zamiast sugestywnych opisów wywołał u mnie wrażenie niepotrzebnego chaosu. Znalazłem też w tekście kilka przypadków „masła maślanego”: po co pisać „zamarły nieruchomo”, albo „kanonada strzałów”? Czy w opisie rany zadanej szkłem „tnąc głęboko, do mięsa” słowo „głęboko” nie jest zbędne? Nie przekonało mnie też określenie „wybite oczodoły” – wybić to można oczy, pozostawiając w ten sposób puste oczodoły. Najbardziej jednak drażniło niemal bezustanne pojawianie się wyrazu „jakby”, który jest chyba ulubionym słowem pana Cetnarowskiego. Zbyt często ktoś „wygląda, jakby…”, „patrzy, jakby…”, albo słyszy „dźwięk, jakby…”. Takie nadużywanie „jakby” – czasem nawet po pięć razy na jednej stronie – sprawiło, że udzieliło mi się wrażenie, iż sam autor jest nie do końca zdecydowany co chce opisać i w jaki sposób tego dokonać.
Normalnie nie przywiązuję wielkiej wagi do takich drobiazgów, ale znalazłem w tekście trochę irytującą literówkę, a może raczej „cyfrówkę”. Błędnie wydrukowano, że strzelanina w Columbine miała miejsce w 1991, zamiast 8 lat później. Niby tylko jedna cyferka, ale dużo zmienia. Zwłaszcza, że miało to miejsce we fragmencie opisującym chronologicznie tego typu tragedie i ich szersze konsekwencje, więc przesunięcie daty o niemal dekadę znacząco zmienia wydźwięk tej partii tekstu. Incydent w Columbine był katalizatorem wielkiej fali szkolnych strzelanin, i jest znamienne, że po 1999 roku takie zdarzenia powtarzały się znacznie częściej, niż co kilkadziesiąt lat, jak jasno wynika z przedstawionej przez Cetnarowskiego smutnej kroniki. To jedno pozornie nieistotne niedopatrzenie edytorskie zniekształca kontekst, pozbawiając ową listę kluczowego historycznego znaczenia, a tym samym impetu emocjonalnego u czytelnika – przecież nie każdy wie, kiedy to było.
Wszystkie te potknięcia rozczarowują tym bardziej, że bardzo łatwo można było ich uniknąć, poddając książkę wtórnej korekcie. Wydaje się przez to zredagowana zbyt pospiesznie, mimo że jest wydana bardzo estetycznie.
Z powodu licznych niedoróbek „I dusza moja” zbacza niebezpiecznie blisko zaledwie solidnego czytadła z niespełnionymi ambicjami komentarza społecznego. Choć intencje Michała Cetnarowskiego z pewnością były godne pochwały, na powieść mówiącą o szkolnych strzelaninach, która będzie prawdziwym wydarzeniem literackim, będziemy chyba musieli jeszcze poczekać. Pozostaje pytanie, czy książka na tak drastyczny dla każdego temat okaże się cyniczną eksploatacją, czy raczej ostrzeżeniem? Oby nie przepowiednią.