Andrew Gross pierwsze kroki na terenie literatury popularnej stawiał u boku Jamesa Pattersona, z którym wspólnie napisał pięć powieści. Przyznam szczerze, że biorąc do ręki „Czarny przypływ”, byłem sceptycznie nastawiony, bowiem Pattersona uważam za pisarza wybitnie marnego, a jak mówi przysłowie: „kto z kim przestaje, takim się staje”. Jak się okazało, uczeń wprawdzie przerósł mistrza, jednak nadal musi się jeszcze sporo nauczyć.Charles i Karen Friedmanowie są szczęśliwym małżeństwem – kochają się, mają zdolne dzieci, ich sytuacja finansowa pozwala nie tylko godnie żyć, ale też zapewnia spokojną przyszłość. Wszystko się zmienia, kiedy Charles ginie w zamachu terrorystycznym. Wkrótce po tym wydarzeniu do zrozpaczonej wdowy przychodzą ludzie sugerujący, iż jej zmarły mąż miał ogromne długi, o których nikomu nic nie powiedział. Jakby tego było mało, w dzień śmierci Friedmana miał miejsce wypadek samochodowy. Detektyw Hauck odkrywa, że obie te sprawy są nie tylko powiązane, ale stanowią też jedynie niewielki element dużo bardziej skomplikowanej intrygi.
Zaczynając od plusów, wypada pochwalić Grossa za sposób, w jaki przeprowadził on rozwiązywanie zagadki. Nie bawił się w stopniowe gromadzenie fałszywych tropów, zapętlanie wątków i podsuwanie coraz to innych podejrzanych, tylko w na pewnym etapie odkrył wszystkie karty, dzięki czemu przekuł mdły kryminał na w miarę wartką sensację. Narracja powieści jest bardzo przystępna, a humor niewymuszony i delikatnie, acz celnie trafiający w sedno.
Niestety, dużo łatwiej wytknąć mankamenty w powieści amerykańskiego autora. Pierwszym i najpoważniejszym z nich jest sprawa prowadzona przez Haucka, a właściwie on sam prowadzony za rączkę przez śledztwo – wszystkie najpoważniejsze tropy, stanowiące kamienie milowe w rozwiązywaniu intrygi, były podsuwane mu pod nos, na srebrnej tacy. Czasem naprawdę aż trudno było uwierzyć w nieporadność i głupotę przestępców.
Postaci w powieści również były mało przekonujące i chociaż Gross wychodził z siebie, by poprzez retrospekcje i wątki poboczne uwypuklić je i uwiarygodnić, wyszły mu bardziej manekiny niż prawdziwi ludzie. Te wspomnienia i przeżycia bohaterów, mające im nadać rys realizmu, nie tylko nie spełniły swojego zadania, ale wręcz stały się balastem, gdyż Gross nie miał najmniejszego pomysłu na ich poprowadzenie, wskutek czego zamiast fabuły mającej ręce i nogi dostajemy korpus z karykaturalnymi wypustkami.
„Czarny przypływ” jest książką do przebrnięcia, jednak nie należy liczyć, że przepłynie się ją gładko i szybko. Niewątpliwie ma swoje – dosłownie – dobre strony, jednak jako całość przedstawia się mało zachęcająco. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że Gross już jest o kilka poziomów lepszy od swojego dawnego wspólnika i jeżeli nadal będzie się rozwijał, może swoją prozą zdobyć całkiem przyzwoitą pozycję w oczach czytelników.