Gdy skończyłem czytać najnowsze wydanie „Egzorcysty”, pojawiła mi się przed oczyma scena z ostatniego filmu Martina Scorsese, zatytułowanego „Milczenie”. Pewien Jezuita, siedemnastowieczny misjonarz, poświęca swe ideały i symbolicznie wypiera się wiary, aby uratować życie japońskich chrześcijan, skazanych na śmierć w męczarniach. Był to jedyny sposób na ich ocalenie, na Boga nie mógł liczyć. On bowiem konsekwentnie milczy i nie daje żadnego znaku, który mógłby w jakiś sposób uzasadnić bezgraniczne zło Japończyków. Co to wszystko ma wspólnego z najgłośniejszą powieścią Williama Petera Blatty’ego?
Blatty w „Egzorcyście” też przedstawia postać księdza Jezuity, też zadaje pytania o naturę i przyczyny istnienia zła. Główny bohater powieści, ojciec Damien Karras, to psychiatra w sutannie, przeżywający poważny kryzys wiary. Jako główny spowiednik zakonu Jezuitów i źródło otuchy dla jego członków, wysłuchał wielu opowieści o ludzkich tragediach i wielkim złu, które im się przytrafiło. Obojętność Boga i sam fakt, że takie zło w ogóle istnieje, odsuwa go od wiary, powoduje zwątpienie w sens jego posługi. Po tym, jak zostaje zaangażowany w pomoc w wyjaśnieniu sprawy rzekomego opętania Regan – dwunastoletniej córki filmowej supergwiazdy Chris MacNeill – erozja jego rozpadającego się świata nabiera tempa.
Karras jako wykształcony, światły i nowoczesny duchowny, w pierwszej kolejności nie dowierza. Zgodnie z doktryną Watykanu, musi najpierw całkowicie wyeliminować naturalne przyczyny horroru, jaki rozgrywa się w domu rodziny MacNeilów. Dopiero gdy znajdzie niepodważalne dowody opętania (według szczegółowych zaleceń kościelnych), może starać się o egzorcyzmy. Tym bardziej dotyka go informacja o tym, że, owszem, do egzorcyzmów dojdzie, ale nie on je przeprowadzi. Nie może tego zrobić jako „człowiek małej wiary”, a zastąpić go ma specjalista poznany w prologu powieści, legendarny już egzorcysta ojciec Merrin. A przecież matka Regan, opisując osobę ojca Karrasa, mówi, że nie widziała nigdy w nikim tak wielkiej wiary. O co zatem chodzi?
Koszmar, którego uczestnikami stali się bohaterowie „Egzorcysty” to jeden z najbardziej przerażających i najlepiej rozpisanych dramatów, z jakim się spotkałem w literaturze horroru. Wszystko zaczyna się od dziwnych odgłosów ze strychu i przedmiotów w niewyjaśniony sposób zmieniających swoje położenie. Stopniowo groza się nasila – Regan zaczyna bać się swojego wyimaginowanego przyjaciela Kapitana Howdy’ego i przestaje przypominać samą siebie. Jej ustami przemawiać zaczyna nieznany, demoniczny, groźny byt, który mówi wyraźnie, że jego celem jest zamęczenie małej dziewczynki na śmierć. Blatty przeraża na kilku poziomach – ofiarą jest osoba zupełnie bezbronna i niewinna, zło które ją spotyka jest całkowicie nieuzasadnione i dodatkowo nie pozwalające w żaden sposób umocować się w świecie realnym, wytłumaczalnym naukowo i zdroworozsądkowo. Ojciec Karras przez cały czas zadaje sobie pytanie o to, z czym ma do czynienia – z autosugestią i chorobą psychiczną czy z prawdziwym demonem? Okazuje się, że ważniejsze niż dotarcie do prawdy jest przyjęcie wersji, która pozwoli dobrać odpowiednie środki do wyleczenia Regan oraz – co znamiennie – do uzdrowienia ojca Karrasa.
„Egzorcysta” to powieść parabola, teodycea wyłożona językiem codzienności, przypowieść wskazująca wyraźnie, czym powinna być prawdziwa wiara. Spójrzmy przez chwilę na niektórych bohaterów powieści. Każdy jest czymś opętany: Karras – zwątpieniem i wyrzutami sumienia; Chris – tanatofobią, lękiem przed śmiercią, którego przyczyną jest tragedia sprzed lat i z którym kobieta radzi sobie uciekaniem w karierę, spychając córkę na margines; Karl – toksyczną tajemnicą. Wypadki w domu MacNeillów egzorcyzmują ich wszystkich; okazuje się, że walka ze złem absolutnym nie może być oparta na zawierzeniu w jakiś ideał absolutnego dobra. Rozwiązaniem jest zwykła praca nad sobą, bycie dobrym i umiłowanie bliźniego. Losy Jezuitów Blatty’ego i Jezuitów Scorsese są na to żywym przykładem.
Ludzie szukają Boga nie tam, gdzie powinni. Szukają w purpurze, ornamentyce, rytuałach, w świecie idei. Blatty i Scorsese mówią, że to niewłaściwa droga, tam Boga nie znajdziemy, tam nie uporamy się z zagadnieniem zła. Za „Egzorcystą” i „Milczeniem” stoi ta sama filozofia – dobro to nie jakaś abstrakcyjna idea, teodycea musi być sprowadzona na ziemię, zdefiniowana językiem codziennego życia. W konfrontacji ze Złem, ale takim bezgranicznym i nie znajdującym swojego uzasadnienia, szczytne ideały i wzniosłe hasła są bezużyteczne. Liczy się konkretne działanie, tu i teraz, poparte osobistym poświęceniem, zwłaszcza gdy jest to poświęcenie ostateczne. Zresztą, takie podejście jest podstawowym sposobem na niedopuszczenie do tego, aby Zło w ogóle się pojawiło.
To dlatego zło w „Egzorcyście” jest Złem – piekielnym absolutem. Dla kontrastu. Autor mówi, że taka potworność może wyrosnąć w wyniku kumulacji, na glebie nawożonej podłościami codziennie produkowanymi przez ludzką małość. Wszyscy zaniedbali wiarę w Boga, ale taką jaką zdefiniował ojciec Merrin – dla niego najwyższym aktem wiary jest zwyczajna dobroć dla drugiego człowieka. Bóg nie wymaga od nas niczego, co przekraczałoby nasze możliwości, my sami jesteśmy zdolni do tego, aby kochać bliźnich i poświęcić się dla nich. Tu właśnie można odnaleźć Boga – w powszedniości, w najdrobniejszych przejawach miłości i altruizmu. Żaden szatan nie wytrzyma konfrontacji z takim faktem.
Pomyślałem, że przy okazji wznowienia Vespera warto spojrzeć na „Egzorcystę” w ten właśnie sposób. William Peter Blatty napisał powieść głęboko religijną i humanistyczną zarazem. Napisał ją dla człowieka wątpiącego, dla którego kościelne doktryny nie stanowią wiarygodnego uzasadnienia potrzeby wiary.