Przepadam za niebanalnymi historiami o zombie, nawet jeśli mają w gruncie rzeczy mało wspólnego z horrorem albo w dość karkołomny sposób modyfikują konwencję czy wręcz sobie z nią pogrywają. Grunt, by twórca takiego utworu miał do zaprezentowania coś niebanalnego i niegłupiego zamiast bezmyślnej pulpy i niczego nie wnoszących udziwnień. Doskonałym przykładem są „Powroty zmarłych” szwedzkiego pisarza Johna Ajvide Lindqvista, gdzie bohaterowie, nakarmieni przez popkulturę dość wyraźnie określonymi wyobrażeniami nieumarłych, podchodzą do nich z szeregiem sprecyzowanych oczekiwań, które ostatecznie kształtują te istoty. W ten sposób książka Lindqvista jasno wpisuje się w dyskusję o uprzedzeniach, jednocześnie jednak nie zapomina o dramacie jednostek, bowiem każda opowieść o zombie jest też opowieścią o śmierci. Miło wspominam także niewydaną w Polsce powieść „Raising Stony Mayhall” (z ang. wychowanie Stony’ego Mayhalla), której autor, Daryl Gregory, w ciekawy sposób eksploruje klasyczne motywy wyobcowania i nietolerancji, ale przede wszystkim ma fascynujący pomysł na to, jak wytłumaczyć przeczącą logice żywotność zombie. 1 Nawet wyśmiewanych „Ciepłych ciał” Isaaca Mariona nie skreśliłam do reszty, ponieważ ujęło mnie wyjaśnienie, dlaczego żywe trupy tak bardzo lubią jeść mózg. Podobnie rzecz ma się z „Wyspą zombie” Øysteina Stene’a, pisarza również pochodzącego z północy, a dokładnie z Norwegii. Tym razem jednak mamy do czynienia z historią nie tylko niehorrorową, ale też lekką, ironiczną i dowcipną, a przede wszystkim zaskakującą.
Wystarczy chyba zarys fabuły, by zrozumieć, że jest to coś wymykającego się konwencji, a występujące tu zombie są zbudowane zupełnie na nowo, nawet jeśli w wielu miejscach w zmyślny sposób autor nawiązuje do korzeni krwiożerczych chodzących trupów. Nieczęsto zdarza się, by pisarz w trakcie tworzenia książki miał w głowie tak sprecyzowany obraz domniemanego czy też pożądanego czytelnika. W pewnym sensie opiszę teraz tę powieść, opisując idealnego odbiorcę: musi to być ktoś nie tylko znający podstawowe elementy tego motywu, ale też potrafiący się od nich oderwać i przyjąć zupełną jego dekonstrukcję. Twórca wielokrotnie puszcza do czytelnika oko, a cała „Wyspa zombie” ma bardzo lekki ton i bywa wręcz zabawna.
Przy czym nie można odmówić tej książce ważkości – Stene eksploruje to, co najważniejsze w motywie zombie, czyli granice i istotę człowieczeństwa. Dla autora, wbrew Kartezjańskiej sentencji „Myślę, więc jestem”, najważniejszą cechą człowieka nie jest logiczne myślenie i świadomość – której bohaterowie książki mają wręcz za dużo – lecz zdolność odczuwania emocji i spontanicznego działania. „Wyspę zombie” zamieszkują nie istoty bezmyślne, lecz przeklęte chłodnym racjonalizmem, który, jak się okazuje, może równie skutecznie pozbawić człowieka tego, co czyni go człowiekiem. To w gruncie rzeczy zwierzęca cecha kierowania się emocjami i instynktami staje się w powieści Stene’a wyznacznikiem człowieczeństwa, a nie świadomość i racjonalizm. Ciekawe jest równie przedstawione przez autora wynaturzenie tej chłodnej niby-racjonalności, czyli absurdalna wręcz biurokratyzacja Labofni, gdzie nawet o nadaniu imienia decyduje urząd, a wszelkie odwoływanie się od decyzji trwa latami i jest zazwyczaj bezowocne. Mieszkańcy oczywiście się z tym godzą – ich egzystencja jest tak szara, że obojętność wobec spraw fundamentalnych to dla nich rzecz zupełnie naturalna. Czasem tylko mają świadomość, że powinni zareagować w określony sposób, ponieważ nauczono ich, iż zrobiłby tak żywy człowiek. W rzeczy samej, Labofnijczycy uczą się nawet mimiki w specjalnym kursie orientacyjnym. Narrator w pewnym momencie zauważa, że owszem, może wypowiedzieć słowo odpowiadające za daną emocję, może powiedzieć, że czuje tęsknotę czy smutek, ponieważ zna mowę i posiada wiedzę niezbędną do zrozumienia tych uczuć, lecz to nie to samo, co naprawdę ich doświadczać. Labofnijczycy potrafią wydedukować, co powinni czuć w danej sytuacji, i czasem udają, że to czują, lecz to w istocie fałsz. Jednym z najbardziej nienaturalnych dla nich doświadczeń jest sytuacja, w której oczekują na ból, a ten się nie pojawia – uderzenie dużym palcem u nogi o ramę łóżka nie kończy się bólem, lecz zdziwieniem, że go brakuje. Dlatego Labofnijczycy unikają nie tyle bólu, jak ludzie, co sytuacji, które przypomniałyby im, że go nie czują. W pewnym momencie narrator zastanawia się, czy Labofnijczyk nie jest przypadkiem jedynie „sumą długiego szeregu przewidywalnych reakcji na bodźce”, wątpiąc w swoją indywidualność oraz wolną wolę.
Można też pomyśleć, że nawet ta chęć naśladowania ludzi w rzeczywistości jest im wmówiona. Tak naprawdę pojawiają się w Labofni pozbawieni tożsamości – posiadają wiedzę, czasami bardzo szczegółową wiedzę na dany temat, lecz nie mają żadnych osobistych wspomnień. Nie wiedząc, skąd się wzięli i gdzie zmierzają, poszukują jakiegoś sensu w naśladowaniu życia, a postawę te wspierają władze Labofni. Na swój sposób jest to zbiorowe urojenie, które dla człowieka tworzy wyjątkowo upiorny widok. Zresztą reakcjom prawdziwych ludzi na widok Labofnijczyków autor również poświęca wiele uwagi i tutaj także można dokonać ciekawych obserwacji, ponieważ, jak to przy motywie zombie, ludzie w Labofnijczykach widzą ucieleśnienie ich najgłębiej skrywanych lęków.
Wobec tego wszystkiego muszę dodać, że wydawnictwo Zysk i S-ka wybrało najgorszy możliwy sposób reklamowania „Wyspy zombie”, przedstawiając ją jako zwyczajną kolejną powieść o zombie, a jakby oceniać po okładce to raczej mocno pulpową. Ja sama ominęłam tę książkę, nie poświęcając jej zbyt wiele uwagi do czasu, aż nie natrafiłam na czyjąś opinię. Okazało się, że chociaż w oryginale tytuł również jest zupełnie nieprzystający, moim zdaniem, do charakteru książki, gdzie nie używa się nawet określenia „zombie”, jednak przynajmniej okładka bardzo wyraźnie sugeruje inny typ historii niż ten znany z filmów Romero. Widzimy bowiem na niej nieco nieświeżo wyglądającego mężczyznę, który raczy się mandarynkami zamiast sowicie okraszonym krwią mózgiem jak na zombie przystało. Zysk podkręca też trochę opis książki, nie dając żadnego sygnału, że czytelnik powinien się spodziewać raczej spokojnej historii o poszukiwaniu tożsamości i kwintesencji życia, a nie soczystego horroru, a niestety takie będzie pierwsze skojarzenie czytelnika po zetknięciu się z tym tytułem. Efekt jest taki, że ktoś poszukujący nietypowej powieści ominie książkę z daleka, a zamiast niego po „Wyspę zombie” sięgnie amator chodzących trupów i zaraz ją rzuci w kąt, psiocząc, że znowu ktoś wymyśla jakieś bzdury o zombie jedzących mandarynki. To też odbija się w opiniach, jakie można na temat powieści przeczytać w Internecie. Dlatego przestrzegam przed lekturą Stene’a każdego konserwatywnego wielbiciela nieumarłych, natomiast gorąco polecam tym, którzy poszukują niebanalnej lektury, choć niekoniecznie horrorowej. Spotkałam się ze stwierdzeniem, że Stene „wywraca do góry nogami” konwencję historii o zombie, lecz ja skłaniałabym się raczej ku traktowaniu tej powieści jako czegoś zupełnie pobocznego, co jedynie wykorzystuje ten motyw do opowiedzenia w gruncie rzeczy lekkiej, lecz niegłupiej historii.
1Dla tych, którzy nie obawiają się spojlerów: nieumarli w świecie przedstawionym potrafią siłą woli poruszać wszystkim, co uważają za swoje ciało. Ponieważ myślą jak ludzie, oderwaną kończynę przestają uważać za sprawną, więc ta staje się faktycznie martwa i zaczyna ulegać rozkładowi. Jeśli jednak bardzo się skupią, potrafią za swoje ciało uznać nawet metalowe kajdanki, krzesło, czy też… cały dom. Fascynująco absurdalne, nieprawdaż? Ale też pięknie można od tego wyjść do rozważań o naszej tożsamości i naszym pojmowaniu ciała.