Już ósmy tom serii, a trudno mówić o spadku jakości. Kallentoft nie zmienia nic w formule, proponuje tę samą narrację, tych samych bohaterów i niemal ciągłość wydarzeń. Raz jeszcze zderza (tym razem wyjątkowo) brutalne morderstwo z emocjonalną burzą, jaka przetacza się przez życie komisarz Malin Fors, i raz jeszcze wychodzi mu to znakomicie. Intryga wciąga, znane postacie wita się z przyjemnością, a zahaczająca o strumień świadomości narracja pozwala płynąć przez tekst bez zgrzytów, zupełnie jakby przestrzeń między książką a jej czytelnikiem została zredukowana. Po prostu się ją wchłania.
Opis fabuły należy chyba potraktować jako formalność, bo w tle mamy kontynuację starych wątków: Malin tęskni za córką, która postanowiła zostać wolontariuszką w ogarniętych wojną krajach Afryki, Malin przeżywa nową miłość, cierpi z powodu bezpłodności spowodowanej ranami postrzałowymi. Inni policjanci zmagają się z mniejszymi i większymi problemami. Natomiast na pierwszym planie mamy morderstwo młodego polityka o narodowo-radykalnych poglądach i porwanie nastoletniej lewicowej aktywistki. Kallentoft nie zapuszczał się wcześniej tak głęboko w sprawy polityczne, choć nigdy też ich nie unikał. Tym razem wątki nacjonalistyczne czy islamskie wydają się jednak wyjątkowo wyraziste i na czasie, tylko o włos mijają się z epatowaniem i nachalnością. Ostatecznie jednak udaje się autorowi jednak zachować balans i nie przemycać w powieść natarczywych myśli politycznych. Pozostaje ona więc tym, czym być powinna: smaczną kryminalną rozrywką.
Staram się zdiagnozować, co tak naprawdę trzyma mnie przy kryminałach Kallentofta tak, że zaczynam czytać kolejny tom w dzień, w który przychodzi do mnie pocztą. Fakt, iż są po prostu w swojej klasie znakomite, nie podlega nawet dyskusji. Kallentoft z powieścią kryminalną radzi sobie wybornie. Ostrożnie stawiałbym jednak na drobny element, który może w zasadzie być dla czytelnika na tyle mocno wkomponowany w narrację, że przezroczysty. Na efemeryczną warstwę nadnaturalną, która może nieco irytować, gdy po raz ósmy czytamy monologi zmarłych, ale o wiele lepiej gra, gdy jest pozornie niedbale osadzona w opisach nocnych i mrocznych krajobrazów, w których przyroda ożywa nadmiernie, a przez rzeczywistość zdaje się przebijać coś nierealnego. Można by pozostawić to kwestii kwiecistego języka narracji, ale zbyt często w myślach bohaterów pojawiają się przeczucia i nagłe olśnienia, których celność wykracza poza statystyczną przypadkowość. I nie ma tu mowy o wyraźnym przesuwaniu historii z szufladki kryminału w rejony horroru. To po prostu umiejętność budowania genialnego nastroju, którego wielu autorów może Kallentoftowi zazdrościć.
Mam wrażenie, że autor jest już serią nieco zmęczony, ale jednocześnie ufam, iż jeśli w przyszłości pożegnamy się z policjantami w Linkoping, będzie to godne pożegnanie. I mimo wszystko nieprędkie, bo być może to, co biorę za powolne wyhamowanie, jest tylko chwilowym oddechem przed obszerniejszą i wykonaną z większym rozmachem fabułą. Bo co prawda Ziemnej burzy nie brakuje w zasadzie niczego i nie czyta się jej jak książki słabszej, to wrażenie niedosytu pozostaje. Natomiast trudno mówić o przejedzeniu corocznie podawaną serią. Następny tom przywitam z równym zachwytem. Mam tylko nadzieję, że wydawca zdecyduje się wreszcie zdjąć z okładki blurb porównujący Kallentofta z Larssonem. W 2016 roku wydaje się to już co najmniej niepotrzebne.