Zgroza w Dunwich

Spowiedź miłośnika Lovecrafta

Do nowego wyboru opowiadań Lovecrafta przed premierą miałem stosunek pełen rezerwy. Wszak Zysk kilka lat temu uraczył nas czterema obszernymi tomami, ciągle w sprzedaży znajduje się wznowienie klasycznego Zew Cthulhu C&T, a na aukcjach, w antykwariatach i bibliotekach znaleźć można dziesiątki innych tomików. Co prawda tylko te najnowsze z nich prezentują przyzwoity poziom, ale mimo wszystko rynek mamy dosyć przyzwoicie wysycony beletrystyką tego autora. Do tego premiera Zgrozy w Dunwich zbiegła się w zapowiedziach znowym tłumaczeniem Przypadku Charlesa Dextera Warda z zaufanego i cenionego wydawnictwa Pawła Marszałka. Właściwie poza śliczną oprawą graficzną, którą można było podpatrzyć w zapowiedziach, cała reszta była niewiadomą. Osoba tłumacza oraz autora wyboru i posłowia – Macieja Płazy – nie mówiła mi niemal nic. Wraz z innymi sympatykami wyczekiwałem więc dnia premiery z niepokojem.

Jak się okazało, zupełnie niesłusznie.

Howard Phillips Lovecraft jest bez wątpienia jednym z najlepszych i najbardziej wpływowych twórców literatury grozy w całej historii tego gatunku. Jednak wydaje się, że popkultura obyła się z nim podobnie jak z Bramem Stokerem czy Mary Shelley – którzy znani są głównie nie ze swojego dzieła, ale jego licznych adaptacji i wariacji na ich temat. A te nierzadko niezwykle daleko odbiegają od autorskiego zamysłu. Można by też podać przykład E. A. Poego, znanego obecnie najwięcej z poematu Kruk i swojego smętnego oblicza, które popkultura przyswoiła właściwie mimochodem.

Pisarz, któremu nadano niesłusznie miano Samotnika z Providence, jest tu jednak tej tendencji najjaśniejszym przykładem. Pomysłów na wykorzystanie tworów jego wyobraźni było już mnóstwo. Od tych najwcześniejszych, tworzonych jeszcze za jego życia wariacji i rozwinięć literackich idei przez przyjaciół (przywołać można choćby Roberta E. Howada) aż do współczesnych epigonów i spadkobierców, często wbrew woli autora rozwijających mitologię Cthulhu. A warto pamiętać, że ta była dziełem nie samego Lovecrafta, a głównie jego przyjaciela, Augusta Derletha.

Nie tak dawno doczekaliśmy się zbioru bardziej współczesnych nawiązań do jego prozy w postaci Cieni spoza czasu wydawnictwa Dobre Historie, ale są też przykłady bardziej dobitne. Gry planszowe, systemy RPG, setki grafik, animacji, humorystycznych karykatur czy wręcz maskotek. W większości skupiających się tylko na samym przedwiecznym Cthulhu, jednym z wielu „bóstw” spłodzonych przez Lovecrafta.

W tym popkulturowym szaleństwie nieomal zapomina się o samym autorze i jego dziełach, które oferują o wiele więcej niż tylko prostą zabawę w potwory i demony.

Nie potrafię już zliczyć, ile razy na przestrzeni lat swojego życia sięgałem po kolejne wybory i tłumaczenia. Za każdym jednak razem ich lektura mnie onieśmielała i dawała mi o wiele więcej niż oczekiwałem. Tak też było w przypadku najnowszego zbioru, który zadowala już samą stroną wizualną przez wkomponowanie w treść znakomitych ilustracji czy nawet skład tekstu. Nowy przekład Macieja Płazy okazał się równie satysfakcjonujący. Nie ma zupełnie potrzeby martwić się to, czy tłumacz podołał niezwykle ciężkiemu zadaniu. Choć nie czuję się kompetentny do oceny jego pracy, to swobodnie mogę ją podziwiać. Nowe przekłady czyta się znakomicie i jeszcze nigdy w trakcie lektury Lovecrafta tak mocno nie zachwycałem się jego stylem i literackim kunsztem.

Wybór opowiadań nazwać można z pewnością kanonicznym i obszernym, choć aż prosi się on o suplement w postaci kolejnych tomów. Ostatecznie można by nimi w godnej formie zamknąć całość „horrorowego” dorobku Lovecrafta. Gdyby wydawnictwo Vesper z Płazą u steru podjęli się tego, doczekalibyśmy się wreszcie najzupełniej godnego kompletu dzieł tego autora, jaki można by sobie teraz zażyczyć. Owszem, być może twarda oprawa i więcej zabawy typografią przyniosłoby jeszcze lepszy efekt, ale mam wrażenie, że podobne życzenia w stosunku do podobnie dopracowanego wydania są zupełnie nie na miejscu.

Mam nadzieję, że nie zostanie to moim pobożnym życzeniem.

Ale niech będzie to podsumowaniem tego omówienia. Zgroza w Dunwich może stanowić zarówno znakomitą książkę na wprowadzenie w twórczość Lovecrafta, ale równie dużo radości przyniesie jego oddanym czytelnikom. Jeśli zaś spodziewaliście się po tej recenzji większego skupienia na samych opowiadaniach, cóż – nie widzę ku temu powodu. Zwłaszcza że o Lovecrafcie nie potrafię pisać inaczej niż z bezgranicznym zachwytem. Jestem oddanym fanem jego twórczości od lat i uwielbienie dla niej jest dla mnie rzeczą oczywistą i naturalną.

Zgroza w Dunwich

Tytuł: Zgroza w Dunwich

Autor: H.P. Lovecraft

Wydawca: Vesper

Data wydania: 2012-10-03

Format: s. 794, oprawa miękka ze skrzydełkami

Opis z okładki:

Jeśli ist­niała rzecz, któ­rej Love­craft nie pomie­ściłby w swo­jej otchłan­nej wyobraźni, był nią zapewne pośmiertny los jego wła­snej twór­czo­ści. Nie­wielu pisa­rzy rów­nie sumien­nie zapra­co­wało  sobie na obo­jęt­ność świata – choć nie­wielu też zdo­łało zaskar­bić sobie bez­in­te­re­sowną przy­jaźń  kole­gów po pió­rze, któ­rzy potem uchro­nili ich doro­bek przed zapo­mnie­niem. Przez całe nie­dłu­gie życie Love­craft upra­wiał lite­ra­turę ze stra­ceń­czą non­sza­lan­cją: publi­ko­wał w szma­tła­wych pisem­kach, tra­cił mnó­stwo czasu na popra­wia­nie cudzych utwo­rów, kilku świet­nych tek­stów nie pró­bo­wał ogło­sić dru­kiem, bo uznał je za poro­nione. Nie licząc bro­szurki Widmo nad Inn­smo­uth, wyda­nej nie­chluj­nie w pię­ciu­set egzem­pla­rzach, swego nazwi­ska nigdy nie zoba­czył na okładce książki.

Czy­ta­jąc bio­gra­fię Love­cra­fta, trudno oprzeć się wra­że­niu, że zarówno jego pisar­stwo, jak i życie były roz­chy­bo­tane mię­dzy nadzieją i gory­czą, ambi­cją i klę­ską, pra­gnie­niem i stratą; widać w nim to samo pęk­nię­cie mię­dzy wznio­sło­ścią ide­ałów a sier­mięż­nym okru­cień­stwem rze­czy­wi­sto­ści, które szczer­batą kre­chą prze­cina życie jego bohaterów.

Przewiń na górę