Malin Fors po raz kolejny
Powieści kryminalne zawsze traktowałem jako swego rodzaju przerywnik między innymi lekturami. Ot, przystanek, na którym można nieco odsapnąć, prześledzić historię o wysokich walorach rozrywkowych, skonwencjonalizowanej formie. Modyfikacje formy – owszem – występują, ale stanowią też jedynie dodatkowy przyczynek do czytelniczej przyjemnostki. Przy takim podejściu nie jest szczególnie istotne, czy dana historia to kryminał bardziej „herbaciany”, historia pełna zwrotów fabularnych i szybkiej akcji, brutalna i ponura czy klasyczny Chandler w nowych szatach. Jeśli w mojej percepcji gatunku powstał jakiś wyłom, który nieco rozszerzałby jej definicję, pojawił się dzięki literaturze kryminalnej ze Skandynawii. Mógłbym napisać, że w całym swoim przekroju, ale to nieprawda. Głównie miałbym na myśli cykl o Malin Fors.
Wpierw były cztery tomy odzwierciedlające zimę, lato, jesień i wiosnę. Następnie finalizująca wiele wątków Piąta pora roku. Gdy jakiś czas po tej niezwykle satysfakcjonującej lekturze dowiedziałem się, że planowany jest kolejny cykl, tym razem nawiązujący do czterech żywiołów, uradowałem się zupełnie szczerze. Jeśli w takich przypadkach można często obawiać się zmęczenia materiału i maszynowej produkcji kolejnych części w sposób taśmowy, to u Kallentofta byłem najzupełniej spokojny o jakość, która z tomu na tom zwyżkowała.
Wreszcie ukazały się Wodne anioły. Wspominałem wcześniej, że kryminały trakturę jako przerywniki między książkami? W tym przypadku było inaczej. Gdy dotarł do mnie egzemplarz recenzencki, z miejsca przerwałem bieżące lektury i rzuciłem się wygłodniały na nowy tom – mój Boże, jakież to źle dopasowane słowo – przygód Malin Fors. Słowo „przygody” wydaje się nie na miejscu, bo u Kallentofta wątek kryminalny schodzi właściwie na drugi plan, ustępując miejsca doświadczeniom osobistym bohaterów – policjantom, ich rodzinom i przede wszystkim Malin, walczącej z alkoholizmem rozwódki, mierzącej się jednocześnie z problemami rodzinnymi i zawodowymi.
Jeśli nie mieliście jeszcze do czynienia z taką literaturą, doskonałym do niej wprowadzeniem jest duński serial kryminalny The Killing, pod wieloma względami niemal bliźniaczy dla wspomnianego tu cyklu. Tu i tam bohaterka po trzydziestce to niemal zaprzeczenie amerykańskich wzorców kryminalnych. Nie ma czasu na make-up, nosi za duże swetry, ma podkrążone zmęczeniem oczy i mimiczne zmarszczki, których nie urabiał uśmiech, ale smutek. Znając i ceniąc jedno z tych dzieł, bez wahania możecie sięgać po drugie. Poznacie tę samą skandynawską specyfikę, tutaj w wyjątkowo bliskich ujęciach.
O samej treści Wodnych aniołów nie mam wiele do powiedzenia, to rzecz drugorzędna. Sprawa dotyczy zaginięcia małej, adoptowanej dziewczynki i tajemnicy zamordowania jej opiekunów. Jak i w poprzednich tomach, tak i tutaj fabuła poprowadzona jest bezbłędnie, tętni nerwem śledztwa, emocje nie opadają. Kallentoft to mistrz w swoim rzemiośle, ale to też artysta, który w szatach skonwencjonalizowanego gatunku tworzy emocjonalne i mroczne dzieło. Na pewno wielu czytelników odrzuci jego pisarska maniera, „cielesny” i intymny styl, „chóry” umarłych i zaginionych komentujących wydarzenia, ale jeśli się to polubi, nie ma chyba już odwrotu. Jeśli czytać cykl o Malin, to tylko od pierwszego tomu – i konsekwentnie do ostatniego, choćby miało jeszcze powstać dwanaście tomów nawiązujących do miesięcy i cztery do stron świata.