Doroślejsza kontynuacja
W niedawno wydanej kontynuacji młodzieżowego cyklu Jakuba Żulczyka – „Świątyni” – poznajemy dalsze losy Tytusa i Anki, tym razem z drobną zmianą akcentów. Zmorojewo już nie istnieje, ale Leszy nie ustaje w swoich dążeniach do opanowania świata i tym razem postanawia do swoich celów wykorzystać nowego boga ludzkości – telewizję. Hipnotyzujący, cieszący się coraz większą popularnością uzdrowiciel nie jest tym, kim się wydaje i za kogo sam siebie uważa. Tymczasem Anka się… zakochuje. Po tym, jak jej umysł zwątpił w prawdziwość wydarzeń ze Zmorojewa i wyjaśnił je tornadem, po jej związku z Tytusem zostaje już tylko przyjaźń. Za to nowy kolega w klasie wydaje jej się zabójczo wręcz interesujący i nie straszne są jej niepokojące plotki na jego temat. Niestety, tym razem warto było posłuchać, co ludzie mają ciekawego do powiedzenia o nim i dwójce jego najbliższych przyjaciół.
W „Świątyni” bardzo pozytywnie zaskakuje Żulczyk kreacją głównych bohaterów, na którą trochę utyskiwałam w recenzji „Zmorojewa”. Tym razem są znacznie bardziej przekonujący, a rozwinięcie roli Anki wyszło powieści na dobre – jej rys nabrał głębi, a dziewczyna stała się doskonałą postacią pierwszoplanową, która, ośmielę się stwierdzić, przyćmiła nawet samego Tytusa. Część książki, w której to jej losy wnikliwie śledziliśmy, bardziej przyciągała mnie do lektury niż sam finał, gdzie Żulczyk trochę się skopiował i gdy Anka nagle przechodzi na drugi plan, powiela jej postać, zastępując ją niemal identyczną w zachowaniu koleżanką, która na początku miała być w zasadzie jej przeciwieństwem.
O makabrycznej, barkerowskiej wyobraźni Żulczyka pisałam już w recenzji „Zmorojewa”, ale może wypada się powtórzyć. Obrzydliwe kreatury zostały, za to zniknęły nieco infantylne „dobre duszki”, które nadawały specyficzny ton pierwszej części cyklu. Może odrobinę upraszczam, ale w ten oto sposób najnowsza powieść Żulczyka stała się straszniejsza od swojej poprzedniczki – zniknęła gdzieś budząca poczucie bezpieczeństwa baśniowość, a przeniesienie miejsca akcji w teren miejski wzmacnia jeszcze to wrażenie. Teraz nic już nie jest takie pewne i opowieść traci trochę swojej schematyczności charakterystycznej dla literatury młodzieżowej, co liczyć trzeba mocno in plus. Zwłaszcza z perspektywy starszego czytelnika.
„Świątynia” straciła sporo z dziecięcego uroku „Zmorojewa”, ale może to i dobrze – zgodnie z marketingową zasadą, którą zastosowała sama Rowling, każda następna część cyklu dla młodzieży musi być bardziej dorosła, bo w międzyczasie czytelnicy dojrzewają. Mi taki odrobinę poważniejszy ton i mniej wakacyjno-wiejskie tło bardzo odpowiadają i dzięki nim lektura „Świątyni” wydała mi się znacznie ciekawsza. Dlatego podobnie jak w przypadku „Zmorojewa” – polecam. I to z jeszcze większym przekonaniem, bowiem moje nadzieje pokładane w Żulczyku zdają się spełniać.