W posłowiu zbioru Maciej Płaza wspomina o tym, że wahał się czy podejmować się pracy nad drugim tomem przekładów Lovecrafta dla wydawnictwa Vesper, jako że w pierwszym wyeksploatował rzeczy najważniejsze i najlepsze. Myślę, że każdy czytelnik, który ma już „Sarnath” za sobą, zgodzi się, że nie tylko było warto, ale wręcz że istniała wyraźna konieczność jego powstania. „Zgroza w Dunwich” zostawiała czytelnika z zupełnie jednostronnym i niekompletnym obrazem twórczości pisarza. Owszem, zawierała niemal same najbardziej znane i najważniejsze teksty, pomijała jednak całe spektrum barw: od doskonale grającego arabeskami z Poego „Grobowca”, przez cudowne eksploracje w krainy cudowności i grozy, które objawiają się marzycielom w snach, do absolutnie doskonałego pulpowego horroru w „Reanimatorze”. W pierwszym z wymienionych kunszt odtworzenia nastroju „Ligei” czy „Zagłady domu Usherów” jest niespotykany prawie nigdzie indziej, przy czym Lovecraft ani na moment nie zatraca własnego stylu. Zaś w historii Herberta Westa, młodego medyka z przerażającym idee fixe wskrzeszania umarłych, autor zrzuca z siebie całą ociężałość stylu i pokazuje, że gdyby tylko miał ochotę na tworzenie literatury pulpowej, niewielu mogłoby się z nim równać.
Osobno należy potraktować baśniowe rojenia z „Białego statku”, tekstu tytułowego czy „Srebrnego klucza”, w których dał się Lovecraft poznać z zupełnie innej strony: jako protoplasta dark fantasy, tworzący cudowne i pełne trwogi światy eksplorowane przez jednostki wrażliwe i tęskniące za prawdziwym pięknem. I choć ta część dzieł twórcy z Providence często jest marginalizowana, bez wątpienia inspirowała kolejne pokolenia do stworzenia dzieł ważnych i cenionych. Przykładem może być choćby „Imajica” Clive’a Barkera, twórczo czerpiąca z „Ku nieznanemu Kadath śniącej się wędrówki”.
Nie ma w „Przyszła na Sarnath zagłada” ani jednego tekstu, który wcześniej by się w Polsce nie ukazał, ale też trudno o takie. Sam nowy i znakomity przekład jest już usprawiedliwieniem wydania takiej pozycji, a o kunszcie Płazy niech świadczy nagroda, którą otrzymał za „Zgrozę w Dunwich” którą można by mu przyznać powtórnie. Nigdy jeszcze Lovecraft nie był przełożony na polski z taką lekkością, smakiem i wyczuciem, a przy tym równie odważnie (bo zdarzające się w przeszłości przypadki modyfikowania tekstu to nie odwaga, to wandalizm). Dopełnienie tomu cenionym „Nadnaturalnym horrorem w literaturze”, wraz ze zgrabną bibliografią dla pragnących eksplorować klasykę gatunku, to dopełnienie wspaniałe.
Howard Phillips Lovecraft zmarł na raka żołądka w wieku czterdziestu siedmiu lat, będąc w ciężkiej sytuacji materialnej, w przygnębiającym i mało dla niego twórczym czasie. I choć wiem, że podobne rozmyślania mogą się wielu wydać oburzające, myślę że warto dać się ponieść wyobraźni i zastanowić się, kim byłby, gdyby wiele spraw, szczególnie w finale jego życia, potoczyło się inaczej, gdyby nie wyniszczyła go choroba, gdyby odbił się w którymś momencie finansowo i doczekał za życia należnego mu uznania. Wiele pewnie można by antycypować na podstawie wnikliwej analizy zwłaszcza jego korespondencji, ale czego jeszcze twórcą mógłby zostać ojciec Cthulhu? Ważnym głosem i punktem zwrotnym dla horroru, science fiction, a może w późniejszych latach zarzuconego fantasy? Lektura „Przyszła na Sarnath zagłada” zmusza do powtarzania w kółko pytań o to, kim byłby w momencie śmierci przeniesionej o lat choćby czterdzieści: pogłębiłby i utwierdził się jeszcze mocniej w kosmicznym horrorze, czy też znalibyśmy go przede wszystkim jako twórcę mitologii Krainy Snów, w którą wędrował Randolph Carter?