Nim przejdę do samej książki, chciałbym na chwilę zatrzymać się przy tytule. W oryginale ten brzmiał „Färjan” a więc (przepraszam, posiłkuję się Tłumaczem Google) po prostu „Prom”. Przeklęty ten stał się najwyraźniej dopiero w polskim przekładzie i jest to jeden z przykładów tych inwencji wydawcy, które uważam za zupełnie chybione. Lapidarny opis z tylnej okładki nijak nie sugeruje charakteru zagrożenia czyhającego na bohaterów, jeszcze potęgując zamieszanie, które czuję się w obowiązku naprostować. Nie, to nie jest powieść o nawiedzonym promie, bo pewnie tego, podobnie jak ja, spodziewaliście się. Subtelne gry z MR Jamesem i Edith Wharton? Zapomnijcie. „Obecność” na falach? „Poltergeist” albo „Alabelle” w marynarskim mundurze? Stop, nie napalajcie się. W powieści Strandberga za horror odpowiadają wampiry.
Uściślijmy: nie będzie to też wariacja na temat podróży hrabiego z Transylwanii do Wielkiej Brytanii, choć można doszukiwać się echa tego epizodu. Bella i Edward to też zły kierunek, całe szczęście. Najbliżej „Przeklętemu promowi” do klasyki, ale współczesnej, na przykład monstrów z „Jestem legendą” Mathesona. I to chyba brzmi nieźle, prawda? Dziwi mnie, że wydawca zdecydował się na ową „klątwę” w tytule. Wampiryczne nawiązanie (jeśli już koniecznie jakieś jest potrzebne) mogłoby przyciągnąć nawet więcej czytelników.
Szczególnie, że powieść szwedzkiego autora ma naprawdę sporo do zaoferowania. Na blisko pięciuset stronach pisarz pozwala nam oczyma kilkunastu pasażerów promu wycieczkowego kursującego między portami Szwecji i Finlandii śledzić wypadki od wejścia na pokład do wielkiego finału. Fabuła sama w sobie jest niezwykle prosta. Bohaterowie wchodzą na prom i zaczyna się dwudniowa impreza, w trakcie której dochodzi do pierwszych wypadków, z czasem przeradzających się w regularną rzeź w atmosferze paniki i przerażenia. Nie ma tu nic, czego byście wcześniej nie spotkali, autor wie o tym doskonale, dlatego postanowił skupić się na bohaterach i dać nam wgląd w ich głowy.
To trochę jak z ujmowanymi jako ogół skandynawskimi kryminałami: intryga schodzi na drugi plan, byśmy przede wszystkim poznali bohatera. I podobnie jak w kryminałach Mankella czy Kallentofta, tak też tutaj jest ponuro i intymnie. Wchodzimy w najbardziej osobiste smutki samotnej wdowy, która pogrążyła się tak mocno w samotności, że traktuje obecność na promie jako ostatnią szansę na szczęście w życiu. Obserwujemy syna, który widzi, jak rozpada się związek rodziców, zmęczonych pracą na starzejącym się promie, który już dawno stracił dawny blask. Widzimy ich oczyma szalejące na parkiecie podstarzałe singielki i fałszujących amantów w czasie karaoke, oglądamy, jak ścierają wymioty i odnoszą pijanych do kabin. Wycieczkowy kurs w wyobraźni Strandberga to nie zabawa z młodzieżowego filmu, ale wielowarstwowa fikcja i spektakl, w którym udział biorą niemal wyłącznie bezradni ludzie, gnący się pod ciężarem własnych problemów i smutków. Nie zdziwię się, jeśli wielu czytelników odbije się od książki właśnie z tego powodu.
Oczywiście później zaczyna się rzeź i powieść nabiera impetu, nad którym autor niestety panuje nieco mniej sprawnie i rozprasza się, stosując zbyt wiele perspektyw. Można odnieść wrażenie, że chce pokazać zbyt dużo, nie tylko tam, gdzie uchyla nam rąbka tajemnicy wampirów i ukazuje motywy ataku, ale po prostu dlatego, że zbyt wiele scen i miejsc musimy oglądać zbyt dokładnie. Objętość powieści dusi dynamikę, która na ucięciu tych pięćdziesięciu-stu stron mogłaby więcej zyskać niż stracić.
Już na wstępie uprzedzałem, że wampiry Strandberga nie przypominają tego stokerowskiego. Żarłocznością i bezmyślnością w pierwszych chwilach po przebudzeniu bliżej im do zombie, dopiero z czasem, gdy wyzbywają się szoku powodowanego przez śmierć, nabierają cech prawdziwego drapieżnika. Dlatego o ile można wybaczyć bohaterom, że nie potrafią ich natychmiast zidentyfikować, o tyle bałem się, że do samego końca nikt z obecnych na promie nie wypowie słowa „wampir”. Pada ono dopiero w końcówce powieści i wcale nie spotyka się z poparciem większości pasażerów. Można by na to machnąć ręką, ale to popkulturowe zaślepienie bohaterów mimo wszystko rzutuje mocno na ich działania, zaś próby wybrnięcia z tej sytuacji w wykonaniu autora nie przypadły mi do gustu. W drugiej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku pisarz musi umieć takie rzeczy udźwignąć.
To jedna z nielicznych okazji, w których mamy okazję na zetknięcie ze skandynawskim horrorem, ufam, że nie ostatnia. Czy „Przeklęty prom” jest dziełem tchnącym w gatunek świeży powiew? Przy wszystkich jego zaletach, miałbym co do tego wątpliwości. To udana powieść, sytuująca się na półce powyżej średniej, nie na tyle jednak wysoko, bym opowiadał o niej z większym entuzjazmem. Wampiry Strandberga wprowadzają nielichy zamęt w życie pasażerów promu Baltic Charisma, jednak czytelnika nie będą w stanie nijak przerazić.