Niekorzystny werdykt
Wyrobiłem już sobie pogląd, że thrillery prawnicze napisane przez zawodowych mecenasów czy prokuratorów dostarczają masę rozrywki na wysokim poziomie – opisy procesów, środowisk prawników i ciekawych spraw sądowych w wykonaniu takich tuzów, jak Carofiglio czy von Schirach, stanowią niezaprzeczalną siłę tej literatury. Poszczycić się tymi atutami może również Robert Rotenberg, kanadyjski adwokat. Niestety, cały aspekt typowo prawniczy usunął on w cień na rzecz nieudanej intrygi kryminalnej, czym strzelił sobie samobója czy też – by pozostać w sądowych klimatach – definitywnie pogrzebał swoje szanse na korzystny werdykt.
Niemal całe Toronto żyje procesem rozwodowym Terrance’a i Samanthy Wylerów. Brukowce namiętnie publikują szczegóły romansu Wylera z popularną aktorką, zaś jego żona jest kreowana na porywczą furiatkę oraz matkę zupełnie niedbającą o swojego syna. Najbardziej kontrowersyjnym punktem rozwodu jest kwestia praw do opieki nad ich dzieckiem – wszystko wskazuje na to, że Sam zostanie ich całkowicie pozbawiona. Pewnego dnia Wyler zostaje znaleziony martwy w swojej rezydencji, a wszystkie dowody bezlitośnie wskazują na jego żonę jako sprawczynię. Prowadzący śledztwo detektyw Ari Greene, adwokat Ted DiPaulo oraz prokurator Jennifer Raglan odkrywają coraz więcej szczegółów, dzięki którym rozprawa sądowa staje prawdziwym widowiskiem.
Niestety, zanim do niej dojdzie, trzeba przebrnąć przez pierwszą część książki, która obraca się wokół śledztwa prowadzonego przez Greene’a. Rotenberg nie poradził sobie z tym zadaniem – pojawiają się tam irytujące dłużyzny, a jedynymi sposobami na zapętlenie intrygi jest podsuwanie coraz to nowych postaci i tworzenie między nimi dość naciąganych powiązań. Jednak nawet takie próby zakręcenia czytelnikiem spełzły na niczym – od samego niemal początku wiedziałem, kto jest prawdziwym sprawcą zbrodni. Autor przy przedstawianiu postaci winowajcy i jego poczynań zostawiał tak wyraźnie sygnały, że nie wiem, czy napisanie tych fragmentów czerwoną czcionką oraz postawienie przy nich ogromnych wykrzykników nie byłyby mniej jednoznacznymi wskazówkami.
Drażni to tym bardziej, że gdyby Rotenberg skupił się na samym procesie, to byłaby to powieść na naprawdę wysokim poziomie – kiedy akcja przenosi się do kancelarii adwokackiej i na salę sądową, to otrzymujemy kawał błyskotliwej, wciągającej prozy. Znajdziemy tam intrygujące ustalanie taktyki zarówno ze strony obrońcy, jak i oskarżyciela, pełne napięcia sceny z przesłuchań świadków, kapitalne anegdotki dotyczące kanadyjskiego systemu prawnego. Może wydać się to niesamowite, ale nawet po obecnym w książce sarkazmie widać, że właśnie podczas pisania tych fragmentów kanadyjski autor czuł się jak ryba w wodzie – o ile wcześniej humor był miałki i wymuszony, o tyle podczas scen typowo prawniczych stawał się trafny, swobodny i ostry jak brzytwa.
Mimo tych niezaprzeczalnych plusów oraz faktu, że powieść spisana została ręką adwokata, nie broni się ona jako całość. Samego Rotenberga zaś nie bez przykrości muszę oskarżyć o nieumyślne spowodowanie śmierci: za pomocą tępego – dosłownie – narzędzia, którym była toporna intryga kryminalna, uśmiercił on obiecujący potencjał, jaki niewątpliwie tkwił w tej historii. Na pewno zrobił to nieświadomie i na sali sądowej byłoby to uznane jako dość istotna okoliczność łagodząca, jednak prawa rynku są bardziej bezlitosne niż prawo karne – na tle innych thrillerów prawniczych „Obwiniona” wypada blado, więc trzeba ją skazać na zapomnienie. Jedyne, co pozostaje mi zrobić, to rozłożyć bezradnie ręce przed autorem i powiedzieć: dura lex, sed lex.