Nawiedzenie w starym stylu
„Hell House” Richarda Mathesona to połączenie klasycznej opowieści o nawiedzonym domu z freudowską teorią o potędze naszej nieświadomości. Z jednej strony mamy bardzo typowe ujęcie tematu – oto idealnie dobrana grupa, składająca się z dwójki mediów, naukowca i jego żony, ma zbadać posiadłość, która doprowadziła już do śmierci kilku osób. Podobny schemat powtórzył Stephen King w swoim filmowym hicie „Czerwona róża”, choć pewnie nie jest on na tyle oryginalny, by koniecznie przypisywać go Mathesonowi. Zresztą postać doktora Barretta – sceptyka, który wierzy, że osobowość nie może przetrwać śmierci, a duchy są jedynie energią – mocno przypomina głównego bohatera „Nawiedzonego” Jamesa Herberta, który był jednak niekoniecznie udaną próbą sięgnięcia po pomysł autora „Jestem legendą”.
W zasadzie dalszy ciąg opowieści jest oczywisty i choć zdawałoby się, że nic ciekawego nie można już w tym temacie powiedzieć, Mathesonowi udało się mnie pozytywnie zaskoczyć. Chociaż książka pojawiła się w sprzedaży dokładnie czterdzieści lat temu, zawiera w sobie kilka bardzo oryginalnych pomysłów, których chyba nikt później nie wykorzystał. Wszędzie pobrzmiewają echa teorii Freuda, które Matheson przybrał w bajecznie horrorowe pióra, nadając im bardzo niepokojący wydźwięk. To esencja tego gatunku – powieść żywi się strachem wywoływanym przez wiarę w ogromny wpływ nieświadomości na nasze życie, robiąc krok dalej i przeobrażając z pozoru niewinną teorię w źródło przerażenia.
Richard Matheson to w pewnym sensie zwolennik minimalizmu. Nie stawia na wyrazisty styl, ale na fabułę. Dlatego jego powieść jest praktycznie pozbawiona zbędnych partii tekstu – pisarz szybko przechodzi od jednej sceny do drugiej i nie bawi się w rozmowy o niczym czy upiększające wstawki. Jego opisy zawsze są konkretne i pełnią z góry określony cel. Dzięki temu nie ma szans na to, by czytelnik nudził się choćby przez chwilę. Tak naprawdę nie ma nawet czasu, by na poważnie zastanowić się nad tym, której ze stron rodzącego się konfliktu uwierzyć i co może się kryć w czeluściach posiadłości. Przez to książka może nie znajdzie wielbicieli wśród czytelników, którzy lubią pisarzy-erudytów (choć w zasadzie ja też za takimi przepadam!), ale za to aż nadto powinna zadowolić rzesze fanów horroru, dla których najważniejsze są emocje.
Przy czym nie można zarzucić Mathesonowi, że jego powieść jest uboga – wręcz przeciwnie. Oprowadzając czytelnika po Hell House, autor zadbał o wszelkiego rodzaju atrakcje: mnóstwo rozmaitych straszaków, poczynając od zwykłego kota, a na różnego rodzaju duchach kończąc; dużo zarówno seksualnych podtekstów (co zawsze ciekawie wypada w połączeniu z psychoanalizą), jak i makabrycznych aktów; ciekawe quasi legendy i opowieści o dawnych mieszkańcach posiadłości, a na koniec – porządną dawka gore i bluźnierstwa (z krucyfiksem zaopatrzonym w ogromnego fallusa na czele).
Standardowo powinnam zakończyć utyskiwaniem na brak publikacji Mathesona w naszym kraju, ale wolałabym raczej jeszcze porozwodzić się trochę nad tym, jakim to wspaniałym oldschoolowym horrorem jest „Hell House”. Matheson nie sili się na poezję, ale wykorzystując znane motywy konstruuje sprawny i wciągający horror bez zbędnych elementów. Nawet jeśli nie grzeszy finezją, w zamian oferuje dynamizm wyjątkowo absorbującej uwagę rozrywki.