Sztuczna inteligencja i maszynowe uczenie to pojęcia, z którymi świat obecnie wydaje się już oswojony, ale też wszyscy zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy dopiero na początku procesu, który w drodze szybkiej ewolucji będzie zmieniał nasz świat. Być może wśród protestów, ale w sposób nieuchronny. Marcin Kiszela swoją wizję bliskiej przyszłości kreśli w neutralnych barwach. Nie jako dystopijny koszmar, ani nie jako raj wirtualnej rzeczywistości. Przyszłość nie różni się od czasów obecnych: dopiero subiektywny odbiór przynosi konkretne emocje. A jeśli znacie poprzednie powieści Marcina, tworzone pod pseudonimem Dawid Kain, to doskonale wiecie, że jego bohaterowie barwy tęczy zaczynają dostrzegać dopiero po antydepresantach.
Mam wielki problem z napisaniem tego tekstu nie tylko dlatego, że to moja pierwsza tekstowa recenzja od miesięcy, ale głównie dlatego że chciałbym przede wszystkim porozmawiać o jej finale, a to mogłoby mocno skrzywdzić grono potencjalnych czytelników. Od razu napiszę więc tylko tyle, ile można się w tym miejscu domyślić: na ostatnich stronach “Ostatniego proroka” autor uzyskuje taki efekt, że dosłownie podskoczyłem na kanapie przy czytaniu. Oczywiście nie był to literacki scare jump, ale krótka scena, pod którą autor podprowadzał od samego początku, od pierwszych zdań i która właśnie dzięki temu wybrzmiała doskonale.
Drugim filarem „Ostatniego proroka”, poza nowoczesnymi technologiami, jest muzyka. Część z niej znajdziecie na Spotify, resztę musimy sobie wyobrazić, bazując na danych wejściowych, jakie w cytatach między częściami książki dostarcza autor. Jak by tych danych nie przetwarzać, na wyjściu otrzymujemy wyjątkowo ponure i melancholijne indie. Dźwięki wolne jak narracja, która przez większość objętości wydawała mi się płynąć niemal w zwolnionym tempie. Wgłębiamy się w myśli i lęki bohaterów, oglądając tę samą linię czasową z poziomu kilku narracji. Fabuła daje się przez to długo rozchodzić na boki, gubiąc czytelnika w introspekcjach. Przez kilkadziesiąt stron lub procent objętości śledzimy bohaterów wybierających się na koncert Conora Smitha (nie szukajcie w google) i czas wydaje się niemal stać w miejscu, później tempo nagle przyspiesza, ale autor nie pozwala nam poczuć się ani trochę bardziej swojsko, nie karmi nas sensacyjnymi zwrotami akcji. Zamiast tego losy bohaterów dopada entropia i czujemy, że choć wszystko to zdaje się do czegoś zmierzać i w finale prawdopodobnie czeka na nas zapowiedziana już na starcie apokalipsa, to powieść nagle zaczyna rozchodzić się w kilku kierunkach. Zrozumiała zaś staje się dopiero w finale.
Choć może i to za dużo powiedziane, bo nowe fakty poznane na ostatnich stronach pozwalają stawić pod znakiem zapytania realność poprzedzających je wydarzeń. Staję tu na granicy zepsucia wam dobrej zabawy, wobec tego gryzę się w język, poddając tę kwestię indywidualnej ocenie. Być może nie podzielicie moich, utajonych tutaj, wniosków, nie będzie w tym nic dziwnego. Mimo istnienia w obiektywnie spójnej rzeczywistości, postrzegamy ją w sposób nadzwyczaj subiektywny, oparty o dane, które przetwarzają nasze neuronowe sieci, a ich dane wyjściowe nie muszą w stu procentach pokrywać się z prawdą obiektywną. Proszę mi wybaczyć to mętne i ubogie filozofowanie, nadal staram się po prostu meandrować w spoilerach, tak by się o nie nie rozbić.
Nie odbieram “Ostatniego proroka” jako nowego otwarcia dla Marcina Kiszeli. Kontynuuje on eksploracje idei, o których pisał jako Dawid Kain, aktualizując je jedynie o kolejne elementy. Nadal jest to literatura trudna do zaklasyfikowania i wymagająca, nadal bardzo dobra. Nie musicie obawiać się nieudanych stylistycznych wolt ani zjadania własnego ogona. Od czasu „Za 5 rewolta”, to najlepsza rzecz pióra Marcina, z jaką się zetknąłem. Nie jest ani miło, ani przyjemnie, ale przecież nie po to czytamy podobne historie.