Zasiadam do pisania o najnowszej książce Gaimana z lekkim piórem i ciężkim sercem. Pióro jest lekkie, bo mam zamiar wypisywać same peany, natomiast serce ciąży, ponieważ nie znajdziecie w tej recenzji niczego odkrywczego.
Jak dotąd wszystkie znane mi źródła, na czele z redakcyjnym kolegą Surowieckim, trąbią na cztery strony świata chwałę nowego dziecka Neila. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak przyłączyć się do tej orkiestry, bo to melodia warta zagrania.
Gaiman pozostaje niekwestionowanym królem czarownej opowieści; to człowiek, który zna jej moc. Jego fascynacje wiktoriańską Anglią nie są bezpodstawne – gdyby Dickens urodził się w latach 60-tych XX wieku, pisałby jak Gaiman. I vice versa. Nie ma tu miejsca na skrótowość, historia toczy się swym rytmem, który już po kilku stronach zaczyna oddziaływać na czytelnika. Ta książka jest po prostu boska – dosłownie i w przenośni.
Znowu więc znajdujemy się w Gaimanowskim uniwersum, gdzie możesz otrzeć się w metrze o boga czy też kupić zapiekankę w budce prowadzonej przez driadę. Takie podejście do istot uważanych za wszechmocne stanowi jeden z filarów, na których opiera się magia „Chłopaków…”, podobnie zresztą jak i „Amerykańskich bogów”, gdzie po raz pierwszy spotykamy pana Nancy. W reklamach pojawia się nawet stwierdzenie, że jest to sequel tamtej powieści – z tym bym jednak polemizował.
„Chłopaki Anansiego” to, pomimo sporej dawki niesamowitości i wielu momentów grozy, tak naprawdę rodzaj boskiej „opery mydlanej”. Perypetie Charliego i Spidera, ich wzajemne relacje, rywalizacja – wszystko to jest tak przyziemne, że odziera ich z aury synów boga. Podobne podejście znamionuje także Terry’ego Pratchetta, nie dziwi więc słynna kooperacja w postaci „Złego Omenu”. Powieści Gaimana to już Literatura, właśnie ta przez duże L. W czasach, kiedy produkuje się masowo poprawnie napisane, lecz sztampowe opowieści, przyprawiające o mdłości brakiem jakiegokolwiek charakteru, autor ten postawił na indywidualizm – i zbiera teraz słodkie tego ryzyka owoce.
Zatem kupujcie tę książkę, na bogów, kupujcie, albo pożyczcie. W ostateczności – ukradnijcie. Bo trzeba ją przeczytać. A już najlepiej mieć ją zawsze pod ręką, bo to jednaz tych lektur, do których się powraca.