Cykl Michaela Granta przebojem dostał się na szczyty list sprzedaży księgarni internetowej Amazon. Od jakiegoś czasu traktuję ten ranking, jako rzeczywisty wyznacznik popularności danego tytułu na świecie. Oczywiście popyt na czyjąś prozę nijak nie świadczy o jej jakości, ale może już dać jakieś pojęcie o roli, jaką konkretna książka odgrywa aktualnie na rynku księgarskim. „Gone” to niewątpliwie bestseller.
Michael Grant skonstruował zarys fabuły ze znanych nam już motywów: niewielkie miasteczko, znikający mieszkańcy, bariera nie pozwalająca opuścić tajemniczego terytorium – wszystko to już było i to często w kilku konfiguracjach. Tym razem rola autora ogranicza się więc do tchnięcia nowego życia w znane formy. Od oryginalności pozostałych rozwiązań fabularnych zależy bowiem ostateczne ocena działa. Czy mamy do czynienia jedynie ze zgrabnym połączeniem rozmaitych nawiązań, czy raczej z autonomicznym dziełem, świadomie odwołującym się do współczesnych mitów popkultury? Muszę przyznać, że odpowiedź na to pytanie wcale nie jest prosta.
Perdido Beach, wspomniane wyżej miasteczko, to miejsce, w którym żyją tylko młodzi ludzie – ci, którzy nie ukończyli 15 lat. Szybko pojawiają się tu konflikty, zwłaszcza między tymi, którzy chcą za pomocą bezkarnej przemocy sprawować władzę, a tymi, którzy nie chcą na to pozwolić. Pierwszych reprezentuje tu Cain, którego imię nie bez powodu tak złowieszczo może się kojarzyć. Reprezentantem tych drugich jest główny bohater, Sam.
Przez cały czas lektury odnosiłem wrażenie, że sytuacja ze strony na stronę coraz bardziej przypomina opisaną wcześniej przez Williama Goldinga we „Władcy much”. Można przyjąć, że obu autorom chodziło o ukazanie podobnych emocji – młodych ludzi postawionych w sytuacjach skrajnych. Podobnie jak u Goldinga, mamy tu do czynienia z brutalizacją świata, ze stopniowym pogrążaniem się w barbarzyństwie. Jednak w odróżnieniu od wizji angielskiego noblisty, Grant skupia się raczej na warstwie przygodowej, nie zagłębiając się w pisarstwo alegoryczne. Jedyne głębsze przemyślenia, jakie próbuje przekazać swoim czytelnikom, dotyczą deprawującego wpływu władzy. Nic w tym dziwnego, w odróżnieniu od Goldinga, Amerykanin kieruje swoją powieść raczej do młodszego odbiorcy. O sile pierwszej powieści cyklu stanowią jej bohaterowie. Sam, Astrid i Quinn to przykłady postaci, z którymi można się zaprzyjaźnić. Cain i Diana to z kolei typowe czarne charaktery, bez których nie może się obejść dobrze skonstruowany thriller.
Hasło reklamowe, będące cytatem z jednej z recenzji, mówi: „gdyby Stephen King napisał Władcę much, powstałoby Gone”. Ja powiedziałbym raczej, że gdyby J.K. Rowling zaangażowała się w produkcję serialu „Lost”, powstałaby historia podobna do „Gone”. Grant, podobnie jak Rowling, postawił w swojej serii na ciekawie opowiedzianą historię z gatunku bildungsroman. Obserwujemy zachowania dzieci, które z dnia na dzień muszą stawić czoła dorosłym problemom, zastępując niejako swoich rodziców i opiekunów w świecie, z którego nagle zniknęli wszyscy pełnoletni mieszkańcy.