Zbyt optymistyczne – wywiad z Wojciechem Gunią

O tworzeniu opowiadań zawartych w zbiorze Powrót, inspiracjach, planach i literaturze z Wojciechem Gunią, autorem zbioru opowiadań weird-fiction rozmawia Paweł Mateja.

 

CN: Wspominałeś kiedyś, że swoje opowiadania piszesz powoli. Powrót to Twój debiutancki zbiór – ile czasu zajęło Ci skompletowanie znajdujących się w nim tekstów?

Skompletowanie tekstów zajęło mi około 5 lat. Liczę od czasu, w którym zaczęło powstawać najstarsze opowiadanie – Powrót. Ten tekst wykluwał się najdłużej, chyba 2,5 roku. Pisałem, odkładałem, wracałem po jakimś czasie, kasowałem i pisałem od nowa. Później, kiedy wydawało mi się, ze tekst jest gotowy, postanowiłem go gruntownie przerobić, mieszając plany czasowe w ekspozycji. To pociągnęło za sobą kolejne zmiany, które pochłaniały czas. Historia pisania tego tekstu w jakimś stopniu oddaje charakter prac nad całym zbiorem. Piszę powoli, ponieważ jest dla mnie absolutnym priorytetem, aby tekst był spójny zarówno w warstwie fabularnej, jak i „ideowej” oraz emocjonalnej. Nie zawsze pojawiają się we mnie uczucia na tyle negatywne, by skłonić mnie do uwalniania się od nich poprzez pisanie, a to jest dość istotny aspekt tego, co robię. Nie piszę dlatego, że lubię, że sprawia mi to frajdę, tylko dlatego, że jest to jedyny dostępny mi sposób na przetworzenie emocji i myśli, które nie dają mi spokoju. Jak zapewne rozumiesz, przy takim podejściu trudno o szybkie trzaskanie kolejnych tekstów. Tym bardziej, że nie chcę pisać samymi emocjami, chcę, aby opowiadanie wychodziło od osobistych uczuć ku znaczeniom bardziej uniwersalnym, a to wymaga namysłu. Do tego doliczmy pracę nad językiem, całą warstwę stylistyczną i otrzymamy odpowiedź na pytanie „dlaczego tak długo”? I jeszcze jedno: daję opowiadaniom dużo czasu na dojrzewanie. Jeżeli już narzucam się komuś z moją prozą, to chcę, aby taka osoba czuła, ze jest traktowana poważnie. Zakładam, że czytelnik jest inteligentny i jako taki nie da sobie wcisnąć opowiadania niespójnego, niechlujnie prowadzonego, naiwnego lub obrażającego jego inteligencję. Chcę, aby czytelnik był partnerem do dyskusji, do przeżywania, a nie kimś, kogo bajeruje się historyjką.

Oczywiście, piszę teksty równolegle, raz kawałek tu, raz kawałek tam. Zależy od tego, jaka emocja i na jaki temat refleksja domagają się przepracowania.

CN: Debiutowałeś w antologii Po drugiej stronie, poświęconej literaturze weird fiction i ów literacki nurt wydaje się być wyjątkowo ci bliski. Podobnie jak jego najbardziej obecnie znanemu przedstawicielowi, Thomasowi Ligottiemu, którego twórczość popularyzujesz w Polsce.

Akurat ty, jako autor wstępu, jednego z opowiadań i członek jury, miałbyś na temat tej antologii o wiele więcej do powiedzenia. Z mojej strony wyglądało to tak, że jakoś zupełnym przypadkiem dowiedziałem się o konkursie, a do udziału namówiła mnie żona, później jakoś poszło. W ślad za tą publikacją zacząłem rozmawiać z wydawnictwem Agharta o pełnym zbiorze autorskim, więc ta droga do debiutu była dość krótka i mało burzliwa.

Pytanie: dlaczego weird fiction? Owszem, ten gatunek jest mi bliski, być może najbliższy, ponieważ jest to tak naprawdę pierwszy gatunek literacki, który świadomie poznałem. Kiedy miałem 8 albo 9 lat spędzałem dość dużo czasu sam w domu i w poszukiwaniu rozrywki przeczesywałem domowa bibliotekę. Oczywiście najciekawsze było to, co rodzice trzymali na najwyższych, niedostępnych półkach. I tak się złożyło, że wśród tych książek był zbiór opowiadań E.A. Poego. Zainteresował mnie z dwóch powodów: po pierwsze, trupia czaszka na okładce sugerująca jakieś straszne rzeczy, po drugie obejrzana pod nieobecność rodziców (albo na jakimś rodzinnym spotkaniu, w towarzystwie kuzynostwa – nie pamiętam) ekranizacja Rogera Cormana Studnia i wahadło bądź Zagłada domu Usherow. Tak więc owocem zakazanym, którym się syciłem, stała sie dla mnie proza Poego. Weź pod uwagę, że byłem dzieckiem – choć zapewne nie rozumiałem zbyt wiele z tego, co czytalem, dokonało się we mnie jakieś przewartościowanie, przejście na stronę dość ekscentrycznych zainteresowań i upodobań estetycznych. Może gdyby ta książka nie była otoczona nimbem czegoś, czego nie powinno czytać dziecko, nie wywarłaby takiego wrażenia. Wydaje mi się, ze to jest kluczowe. Zapewne Poe przemowil do mnie również dlatego, że zawsze byłem trochę odludkiem. Kiedy już uporałem się z opowiadaniami szanownego Edgara, zacząłem poszukiwać w domu innych tego typu skarbów. I tak wpadło mi w ręce Sześć barw grozy Jerzego Siewierskiego. I jeszcze kilka innych książek, które dziś, jako trzydziestolatek, oceniam jako zupełnie niewinne, choć raczej niewskazane dla dziecka przed 10 rokiem życia. Oczywiście niesamowitość tej dość archaicznej literatury grozy bywa dzisiaj mocno naiwna, sam też szybko zorientowałem się, że o wiele mocniej przemawiają do mnie autorzy, którzy eksplorują obszary z pogranicza snu, światy wewnętrzne, symboliczne. Rzecz jasna musiałem do takiej literatury dojrzeć, ale myślę, że na przestrzeni lat ten rozwój był świadomy, choć zapoczątkował go przypadek. I kiedy w końcu odkryłem Schulza, Kafkę, Kubina, Becketta i Pessoe, wiedziałem, że trafiłem do swojego literacko-estetycznego domu, w którym teraz próbuję sie nieudolnie poruszać. Natomiast typowa literatura grozy w zasadzie nigdy mnie nie interesowała, po prostu nie potrafię się nią przejąć.

Co do Ligottiego: jest to dość naturalne, ponieważ jego twórczość skupia w sobie wszystko to, czego w literaturze poszukuję, co do mnie przemawia, zarówno w zakresie tematyki, jak i języka oraz, powiedzmy, światopoglądu. Odkrycie go było dla mnie objawieniem, jak bardzo pretensjonalnie by to nie brzmiało. To jest tak, jakbyś odkrył w słowach człowieka bardzo ci bliskiego, w dodatku bliskiego w aspektach i obszarach bardzo trudnych, egzystencjalnie kłopotliwych, o których nie pogadasz z kolegami, z rodziną, bo wszyscy będą tylko pytać „co z tobą jest nie tak”? Wiec promuje Ligottiego jak mogę, zarówno ze względu na jego klasę jako pisarza, jak i ze względu na to, że tłumacząc jego prozę, mogę mówić poniekąd własnym głosem.

CN: Myślę, że to bardzo ciekawe, co mówisz o swoich pisarskich idolach i nim wrócimy do Powrotu, chciałbym jeszcze przez moment pociągnąć ten temat. Większość przepytywanych twórców literatury grozy wspomniałaby tutaj o Stephenie Kingu albo horrorach wydawanych w latach dziewięćdziesiątych przez wydawnictwa Phantom Press czy Amber. Tymczasem to tylko fragment – oczywiście najpopularniejszy – ogromnego i różnorodnego obszaru, jakim jest literatura niesamowita i przerażająca. Mnóstwo można tu zresztą mnożyć etykiet i podziałów. Mamy nawet w Polsce kilku twórców, których warto by wrócić pamięci jako twórców literatury niesamowitej. Od ostatnio mocno zrehabilitowanego Grabińskiego i kilku innych młodopolskich szaleńców, Lemowskiego weird fiction w postaci śledztwa do Kazimierza Truchanowskiego, o których pisałeś niedawno ciekawie na swoim blogu.

Aby odpowiedzieć na Twoje pytanie precyzyjnie, muszę trochę je rozbić i zacząć od przyjrzenia się temu, co osobiście uważam za literaturę przerażającą. Przede wszystkim aspekt grozy zawsze był dla mnie drugorzędny wobec okoliczności kreujących sytuację grozy, a raczej doznanie jej jako szczególnej sytuacji poznawczej, jakiegoś doświadczenia granicznego, inicjacyjnego. Takiego, które pozwala doznać jakiejś prawdy na temat świata lub siebie, prawdy niekoniecznie przyjemnej. To właśnie owa prawda, choćby skrajnie zsubiektywizowana, jest dla mnie ciekawa, groza jest tylko jej odpryskiem, choć z oczywistych powodów dość widocznym. Nigdy nie interesował mnie horror, w którym groza jest celem nadrzędnym, w którym wszystkie elementy służą temu, by mnie po prostu wystraszyć. Nie rusza mnie to, co najwyżej irytuje. Horror jest prawdziwy jedynie wówczas, kiedy jest absolutny, kiedy jest czymś, co wynika z samej natury świata – kiedy jest stanem normy, a nie anomalia, która z jakiegoś powodu robi zamieszanie w uporządkowanym i z natury przyjaznym otoczeniu. Pod tym względem horror często bywa wewnętrznie sprzeczny – kreuje sytuację zagrożenia, określając ja jednocześnie jako odchylenie, sugerując istnienie jakiegoś idealnego porządku w obronie którego staje – z różnym skutkiem – protagonista. To w gruncie rzeczy bardzo optymistyczne, zbyt optymistyczne, bym mógł to zaakceptować. Mógłbym powiedzieć zatem, że na pociąg o nazwie Phantom Press spóźniłem się, ale prawda jest taka, ze nigdy mnie nie interesowało, by na dłużej do niego wsiadać, bo wiódł w rejony inne niż te, które mnie interesowały. To samo mogę powiedzieć o Kingu – doceniam, ale to nie jest moja bajka. Może się fani pana Stephena na mnie obruszą, ale ulubionym moim kawałkiem tego pisarza jest wstęp Poduszka Lovecrafta do eseju Houellebecq. A King nigdy nie napisał i nie napisze książki tak przerażającej jak W ciemność McCarthy’ego.

Dobrze, że wspomniałeś o Śledztwie Lema, ponieważ to jest idealny przykład tego, o czym wspomniałem – takiej sytuacji, w której niesamowitość i groza okazują się wynikać wprost ze świata, one obnażają świat i jego absurd, kompletny bezsens, brak zasady innej niż statystyka. To, czego doznaje Gregory, jest właśnie takim, jak to nazywam, ciemnym oświeceniem.

Co się zaś tyczy Truchanowskiego, to nie ukrywam, że jego proza była dla mnie dużym odkryciem, choć im bardziej wnikam w jego twórczość, tym lepiej rozumiem zapomnienie, jakie go dotknęło. Krzywda, którą Truchanowskiemu wyrządził Ficowski swoją oceną, w której zarzucił mu plagiatowanie (mniejsza z tym, czy świadome, czy nie) Schulza nakłada się na postępującą hermetyzację symboliki i języka w kolejnych powieściach, hermetyzację tak radykalną, że uniemożliwiająca tak naprawdę redakcję tej prozy. Problemem Truchanowskiego było to, że w tym swoim odosobnieniu był skrajnie nierównym twórcą, oscylującym miedzy geniuszem a pretensjonalną naiwnością. Niemniej jego odrębność odczytuję jako fascynujące wyzwanie artysty, który nie ogląda się na nikogo, jedynie obsesyjnie analizuje swoje wewnętrzne światy i rozterki. Także wizja świata według Truchanowskiego – wizja pełna poczucia tragizmu, przesycona jakimś historiozoficznym katastrofizmem, ubrana w szaty onirycznego odrealnienia jest mi bardzo bliska, choć – przyznaję – realizacja tego zamysłu bywa dyskusyjna, bardzo trudna do jednoznacznej oceny.

Chciałbym na chwilę wrócić do tego, co powiedziałem przed chwilą – o nie załapaniu się na pociąg Amber\PhantomPress, bo muszę uściślić jedną rzecz. Otóż mówiąc, że się na niego nie załapałem, mam też na myśli to, że po prostu moje pierwsze spotkanie z taką literaturą nastąpiło w okresie, kiedy miałem już mniej więcej uformowane oczekiwania i potrzeby. Może gdybym jako dzieciak czytał tamte książki, a nie Lema czy Strugackich, to naszej rozmowy by nie było lub wyglądałaby inaczej. To, że wcześnie odkryłem dla siebie grozę Poego ,nie oznaczało automatycznie, że całkiem wsiąkłem w horror. To samo z Lovecraftem – pierwszy raz czytałem go, mając już ponad 20 lat, i za jego najlepsze opowiadania uważam teksty zupełnie inne niż większość. Wiek bardzo mocno wpływa na odbiór, to oczywiste. Choć Muzykę Ericha Zanna i Kolor z przestworzy mógłbym przeczytać pewnie i jako na wpół ślepy i głuchy starzec w pampersie i stwierdzić, że to arcydzieła, nie tylko grozy.


Wojciech Gunia - Powrót - recenzja
recenzja

Gdy czy­tel­nik natra­fia na „Wojnę” i zaraz potem „Bar­dzo długo była tylko ciem­ność”, zasta­na­wia się, czy dotrwa do końca. Gunia nie tylko ma upiorne pomy­sły, ale też mistrzow­sko je reali­zuje, do tego cały czas trzy­ma­jąc się swo­jego stylu, jakby się nim roz­ko­szo­wał. Nie­stety Gunia kilka razy nie zdo­łał oprzeć się poku­sie i wędruje swoją nar­ra­cją w zupeł­nie odje­chane rejony. Nie­które tek­sty wydają się napi­sane wyłącz­nie dla autora, roz­sma­ko­wa­nego w swo­ich sło­wach – napisała Agnieszka Brodzik w recenzji książki „Powrót”.
przeczytaj całość


CN: Nie chciałbym przesadnie upraszczać, ale wydaje się — choćby na przykładach wspomnianych Ligottiego czy Lovecrafta – że weird fiction to literatura bardzo osobista, wyjątkowo mocno sprzężona z poglądami autora. Wspomniałeś na początku, że ostateczne wersje Twoich opowiadań są owocem długiej pracy i wielu przemyśleń. Próbujesz w ten sposób przedstawić jakąś konkretną, sprecyzowaną wizję? Czy wręcz przeciwnie, opisujesz to, czego nie potrafisz w innej formie uchwycić?

I jedno i drugie – za każdym z opowiadań jest jakaś myśl przewodnia, jakiś nadrzędny koncept, wokół którego organizują się znaczenia. Ale to nie jest tak, że sporządzam konspekt i piszę według planu, myślę, że trafniejsza byłaby tu raczej metafora odkrywania tekstu w trakcie pisania, swoistej anamnezy. Czas jest potrzebny, by tekst uczynić spójnym, oczyścić go z tego, co zbędne, co do niego – jeżeli mówimy o odkrywaniu go – nie przynależy. Oczywiście, są opowiadania bardziej „zideologizowane”, jak na przykład Powrót i Zachwyt, gdzie pojawiają się długie fragmenty o charakterze eseistycznym, ale proces pisania w moim wypadku przypomina raczej wydobywanie sensów takich, na które przez wzgląd na psychikę jestem wyczulony bardziej niż na inne. Jakie to są sensy, treści? Nie chcę być egzegetą własnej pisaniny, więc ograniczę się do stwierdzenia, że po prostu pesymistyczne, fatalistyczne. Nie mam jakiejś rozbudowanej osobistej filozofii tłumaczącej świat, raczej ogólny pogląd, że to po prostu nieprzyjazne, ufundowane na absurdzie miejsce, w które usiłujemy, ku własnemu nieszczęściu, wtłaczać sensy i znaczenia. To, czy wyrażam to przekonanie pod postacią opowiadań czy krótkich notek wrzucanych na blog, jest w tym wypadku drugorzędne.

Pisanie jest też dla mnie formą dialogu z samym sobą, często sam zaskakuję się tym, co z siebie wydobywam, odpowiedziami, jakich sam sobie udzielam.

CN: Właśnie, wydaje się, że znaczna część Twojej twórczości to blog labiryntzlisci.blogspot.com, na którym można przeczytać sporo krótkich form, notek, medytacji, miniatur, poezji prozą – można je różnie kategoryzować. Opowiadania w Powrocie mają od kilku do kilkudziesięciu stron. Krótka forma wydaje się być bliższa esencji weird fiction niż powieść, ale nie kusi Cię stworzenie dłuższej, powieściowej narracji?

Nie myślę o tym w kategoriach planu, chęci lub ambicji – jeżeli jakiś temat będzie wymagać formy dłuższej, to wyniknie to w sposób naturalny. Najważniejsze, aby tekst był zwarty, spójny, pozbawiony zbędnych zdań i słów. Zresztą, do Powrotu nie wszedł – między innymi z powodu objętości – jeden tekst, który w zasadzie jest mikropowieścią. Kiedyś może coś z nim zrobię. Owszem, krótka forma jest dla mnie najbardziej naturalna, ponieważ preferuję kameralne historie rozpisane na maksimum 2-3 postaci, o ile w ogóle uciekam się do kreowania czegoś takiego jak postać. Mam raczej analityczny umysł, wolę subtelności, półtony, odcienie niż wyraziste kreacje, a takiemu podejściu sprzyja raczej umiarkowanie krótka forma. Więc jeżeli powieść, to bardzo kameralna i oszczędna. Może kiedyś, a może nigdy. Nie planuję tego.

CN: A pracujesz już nad kolejnymi opowiadaniami? Na co będą mogli czekać czytelnicy Powrotu?

W tej chwili mam – jak już wspomniałem – ukończony jeden dłuższy tekst, jeden od 1,5 roku rozgrzebany, ale nie mam pojęcia, kiedy go skończę, inny, nawiązujący do serbskich podań ludowych, ukończony, ale raczej nic z niego nie będzie, chyba że przepiszę go od początku, i jeszcze jeden, który mam gdzieś w 70 procentach napisany, ale też nie wiem, czy go skończę, ponieważ przestał mi się podobać. Może kiedyś. Oprócz tego kilka pomysłów, które muszą dojrzeć, wyklarować się na tyle, by coś się z nich urodziło. Czy coś jeszcze? Od czasu do czasu wklepuję w komputer różne luźne scenki, które być może kiedyś złożą się na jakąś bardzo dygresyjną opowieść o Bałkanach, gdzie od kilku lat mieszkam. Choć wydaje mi się, że teraz – w ramach odpoczynku po intensywnych pracach nad Powrotem i Teatro Grottesco Ligottiego -wykopię sobie z biblioteki jakiś zapomniany, nietłumaczony na język polski tekst grozy i przypomnę o jego istnieniu na blogu. Myślałem o Tarnhelm Hugha Walpole’a, może coś Olivera Onionsa, ale podobno C&T pracuje nad tym, więc ta opcja raczej odpada.

Nie chcę składać żadnych deklaracji, obietnic, snuć wizji i mamić – znając mój absolutny brak konsekwencji w trzymaniu się planów, wprowadziłbym tylko w błąd. Pewne jest dla mnie to, że jeżeli ukaże się kiedyś książkowy następca Powrotu, to nie wcześniej niż za kilka lat. Chyba że jakiś cud się wydarzy.

CN: Zmierzając do końca, pomyślałem, że wielu czytelników po lekturze Powrotu, nie mając nadziei na rychły kolejny tom twojej twórczości, chciałaby poczytać coś nieco podobnego. Co byś im polecił? Tak z literatury grozy, jak i spoza niej.

Ha, zadałeś mi pytanie, które wymaga ode mnie przytoczenia całej bibliografii, ponieważ powinienem uczciwie wskazać na wszystkie książki, które zostawiły we mnie jakiś ślad, wpływając na to, jak „Powrót” wygląda. Zakładam, że klasykę wszyscy znają, więc oczywistości pominę poza jednym wyjątkiem – jeżeli komuś przypadnie do gustu Powrót, to pewnie przypadnie też Teatro Grottesco Ligottiego, które ukaże się jesienią. Warto też sięgnąć po świetną, a bardzo – jak mi się wydaje – niedocenioną w Polsce powieść Jerkera Virdborga Czarny krab, namawiam też wszystkich do zainteresowania się Kazimierzem Truchanowskim – warto zacząć od Zatrutych Studni i Młynów bożych, Dzwonów piekieł lub Totenhornu. Jeżeli ktoś nie zna książki Kubina, to obowiązkowo. Poza tym Dom na granicy światów Hodgsona, opowiadania Oliviera Onionsa, jeżeli komuś niestraszne czytanie w oryginale, Anna In w grobowcach świata Tokarczuk, Lekcja martwego języka Kuśniewicza, Straże nocne Klingemanna, Księga niepokoju Pessoi, choć to przecież klasyka. Mnóstwo tego i mógłbym tak jeszcze długo. Co do klimatów weird w Polsce, to wyjdzie to na akt lizusostwa wobec przeprowadzającego wywiad, ale uczciwość nakazuje – warto Mateję czytać, mam też nadzieję, ze Mateusz Kopacz, który odwalił kawał roboty przy redakcji Powrotu, będzie bardziej obecny jako autor, bo autorem jest równie dobrym jak tłumaczem i redaktorem. Tym kolesiostwem zakończę odpowiedź, po prostu warto czytać dobre rzeczy, szkoda życia na pop.

Zbyt optymistyczne – wywiad z Wojciechem Gunią
Przewiń na górę