Wreszcie TO zrobiłam! Tak, zaczęłam czytać Thomasa Ligottiego, a dokładniej: jego zbiór opowiadań „Teatro Grottesco”. Od razu zaznaczam, że moja przewrotna natura każe szukać w twórczości tak żarliwie polecanego przez chłopaków Ligottiego (dla niezorientowanych: recenzja Mateusza i podcast Pawła) słabych punktów. Zwłaszcza, że mój gust literacki często rozmija się z tym, co chwalą chłopaki – nie zaczytuję się w klasykach i zazwyczaj poszukuję trochę czego innego. Zresztą jeśli czyjaś twórczość reklamowana jest jako objawienie horroru, ba!, podkreśla się na każdym kroku jego wyjątkowość, wykraczającą poza ramy gatunku na tyle, by trzeba było szukać nowych pojęć (vide: weird fiction) to chyba oczywiste, że moje wymagania będą ogromne. Nie piszę tego, by zawczasu osłabić moc swojej krytyki, ale byście zrozumieli, że jeśli ostatecznie uderzę w tę samą chwalebną nutę, co moi poprzednicy, będzie to naprawdę COŚ. I po tym CZYMŚ nie będziecie mieli innego wyjścia, jak spamować wydawców, żeby wreszcie się wzięli za Ligottiego.
Wczoraj w nocy przeczytałam pierwsze opowiadanie i jestem zaintrygowana. Atmosfera jest gęsta, fabuła mocno nieprzewidywalna i enigmatyczna, a język… no język, cholera jasna. Chłopakom pewnie ślinka ciekła, ale mnie lektura męczyła. No wybaczcie, ale niektóre zdania to już ocierały się o grafomanię i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. Nie wierzę, że to celowa stylizacja – raczej onanizacja własną elokwencją, czego nie znoszę. Niedawno sięgnęłam po „Kobietę w czerni” Susan Hill i też się trochę zmęczyłam, ale tam przynajmniej miałam do czynienia z niezaprzeczalnie celową stylizacją, a u Ligottiego to chyba tylko… no nie wiem właśnie – miało być bardziej zagadkowo? Czy po prostu dziwniej? Bo nijak narracja nie pasuje do tematyki, wręcz strasznie mi się kłóciła z fabułą. Dzisiaj rano lekturę drugiego tekstu przerwałam na tym zdaniu: „The latter action, as all of us were aware, signaled that the tenure of any given town manager was no longer in effect” (chociaż nie wiem, czy Wam bez kontektu odpowiednio zazgrzytają na nim zęby). Trochę to przypomina gadkę Sheldona z „Teorii wielkiego podrywu”, ale w serialu takie głodne kawałki są powodem do śmiechu.
Nie zrozumcie mnie źle – nie chcę jeszcze jednoznacznie oceniać Ligottiego, ale choć fabuła i klimat pierwszego opowiadania naprawdę mocno mnie zaintrygowały, ciężko będzie mi przebrnąć przez narrację, jeśli nic się w tym względzie nie zmieni. Nie rozumiem, dlaczego taka jest. Nie rozumiem, jaki ma dawać efekt. Nie potrafię ocenić, czy Ligotii zachwycił się klasykami, czy po prostu myśli, że w ten sposób pokaże, jakim jest wspaniałym literatem.
Niech mnie nakarmi porządną grozą to może mu wybaczę.