Złota era horroru #1: Sabat Guya N. Smitha

Przypadło mi w udziale zainaugurować nowy cykl tekstów na Carpe Noctem, więc nie przejdę od razu do meritum – czyli moich wrażeń po lekturze powieści Guya N. Smitha – ale najpierw w kilku słowach przedstawię zamysł serii. Po pierwsze tematyka. Zajmować się będziemy horrorami wydawanymi w Polsce w latach ’90 XX wieku, czyli okresie wspominanym przez wielu czytelników z rozrzewnieniem. To wtedy na księgarskich półkach królowały pulpowe broszurki gdańskiego wydawnictwa Phantom Press International i raczkującego wtedy Amberu. Horrorów wydawano dużo i niekoniecznie z głową, a rynek zalały tytuły, delikatnie mówiąc, mało ambitne.

Ale nie tylko książkami pokroju Zemsty Krwiożerczych Ślimaków chcielibyśmy się zajmować. Interesuje nas pełen obraz tamtych czasów, więc na nasze łamy trafią też powieści pisarzy, którzy przetrwali próbę czasu i okazali się wartościowym nabytkiem. Kto wie, może w tym cyklu obok Herberta i Smitha pojawi się też King albo Campbell?

Po drugie, forma. Skupimy się na felietonach, bo tematyka często nacechowana jest uczuciami, a pewnie niejeden tekst okaże się za mało poważny na recenzję. Z zasady postaramy się jednak pisać, a nie nagrywać podcasty, ale nie zdziwcie się, jak pojawi się wpis o podwójnym oznaczeniu serii: KP #X, ZEH #X.

I tak oto pomysł rzucony przez Pawła Mateję przybrał realne kształty. Pożyczona od współlokatorki książka Smitha okazała się być co prawda drugą częścią cyklu, ale niekoniecznie się tym przejmowałam – i słusznie. Nie wiem, czy straciłam coś, nie znając części pierwszej „przygód” Sabata, ale wydaje mi się, że raczej niewiele. Chłopak umysł ma dość prosty, a i jego repertuar jest raczej skromny. Smith swojemu bohaterowi każe robić wiele rzeczy, ale wszystkie w zasadzie sprowadzają się do zabijania i uprawiania seksu albo myślenia o zabijaniu i uprawianiu seksu. Powtórzę to słowo jeszcze raz: seks. Krwawa bogini jest wypełniona nim po brzegi. Jeśli w jakiejś scenie nie ma przemocy albo cierpienia, jest seks. W końcu czytelnik nie może się nudzić. W jednej z pierwszych scen Sabat odbiera telefon, właśnie się onanizując. Dla Smitha to chyba odruch bezwarunkowy – jak na jakiejś stronie nie ma krwi to niech chociaż bohater pomyśli o seksie. Nagrywałam kiedyś podcast porównujący horror do porno i żałuję, że nie znałam wtedy jeszcze twórczości Smitha. Jest ona kwintesencją tego porównania.

Ale spokojnie – Smith ma na podorędziu bardzo dużo rozwiązań fabularnych. Jeśli nie wystarczą Wam wampiry, z którymi ma rozprawić się Sabat, to za chwilę dowiecie się, że to wcale nie wampiry. Nie! To faszyści, który za pomocą specjalnych pompek zbierają krew. Dla kogo, zapytacie. Dla nowego Hitlera. Z początku ofiarami są prostytutki, ale to raczej wymówka, by wprowadzić trochę seksu, więc Smith szybko przechodzi na bardziej niewinne istoty – niemowlaki. Jeśli tego Wam mało, za chwilę przekonacie się, że to wcale nie faszyści stoją za tym wszystkim, ale sama Lilith. Smith bez wahania sięga po coraz to nowe środki wyrazu i nie przejmuje się spójnością fabuły. Swojego czytelnika raczy też podróżami astralnymi, które Sabat ponoć zna od zawsze, ale jakoś magicznie przypomina sobie o nich dopiero w połowie powieści. Co więcej, trafi on też do alternatywnego świata, który przypomina trochę piekło, ale szczerze mówiąc chyba sam Smith nie do końca wiedział, jaki nadać mu kształt. W końcu różnorodność ponad wszystko i lepiej zostawić jak najwięcej otwartych drzwi… Gdybym miała opisać charakter książki jednym słowem to wybrałabym chyba przypadkowość. Smith zdaje się niczego nie planować na zapas, a jedynie wrzuca do powieści kolejne elementy, nie dbając zupełnie o ostateczny wynik: fabuła nie ma wyrazistego tematu przewodniego, o ile nie uczynimy nim seksu i przemocy.

Jeśli ktoś zna bliżej mój gust literacki to wie, że dużą wagę przywiązuję do stylu. Mówiłam niedawno, że dla mnie źle napisana książka jest jak źle zagrany i zmontowany film. Każdy błąd stylistyczny to jak kawałek kamery widocznej w lusterku albo przekrzywiona peruka kaskadera. Jeśli podążyć tym tokiem myślenia, śmiało można uznać Smitha za literacki odpowiednik Eda Wooda. Można by powiedzieć, że jest tak zły, że aż dobry, ale… ja chyba jednak spasuję. Cieszę się, że wiem już, na czym polega jego fenomen, ale głębsze poznawanie jego twórczości mogłoby się skończyć rezygnacją z funkcji naczelnej Carpe Noctem. A tego nie chcemy, prawda? Mimo wszystko.

W kolejnym odcinku: William H. Hallahan – Mnich.

Złota era horroru #1: Sabat Guya N. Smitha
Przewiń na górę