Ze względu na wszechstronność Clive’a Barkera miłośnicy różnych mediów będą zapewne wskazywać różne jego dzieła jako te najciekawsze i najistotniejsze. W przypadku książek trudno o jednoznaczną odpowiedź. „Księgi krwi”, „Imajica”, czy „Potępieńcza gra” to dla mnie kanon literatury grozy i trudno byłoby mi wybrać tylko jedną, ulubioną pozycję. W przypadku kina jest inaczej i bez większych wątpliwości jako jego najwybitniejsze dzieło można wskazać „Hellraisera”. Film ten (mimo licznych problemów, ale to nie miejsce i czas, aby o tym dyskutować) stał się pozycją klasyczną. Zapoczątkował jedną z najdłuższych kinowych serii tego gatunku i powołał do życia absolutnie ikoniczną postać – demonicznego Pinheada. Nie wszyscy jednak wiedzą, że pierwotnie historia Franka Cottona zaprezentowana została w mini powieści (czy może dłuższym opowiadaniu) „Hellbound Heart”, wydanym u nas w 1992 roku nakładem Rebisu jako „Powrót z piekła”. W związku ze zbliżającą się premierą swoistego sequela do tego opowiadania, postanowiłem powrócić w Złotej Erze Horrory do tego, mam wrażenie, dość zapomnianego tekstu.
W opowiadaniu poznajemy losy Franka Cottona, zblazowanego awanturnika, który w poszukiwaniu nadzwyczajnych rozkoszy zdecydował się sięgnąć do rozwiązań wykraczających poza ludzkie pojmowanie. Ułożywszy legendarną kostkę Lemarchanda, przywołał siły, na których przyjście nie był przygotowany i zapłacił za to najwyższą cenę. W jakiś czas później brat Franka, Rory, wraz ze swoją żoną Julią postanawiają się wprowadzić do dawnego domu Cottonów. Nie wiedzą jednak, że przyjdzie im się zmierzyć z bolesną przeszłością, a skrywane emocje odżyją ze zdwojoną siłą.
Przyznam się, że tę historię poznałem najpierw w kinie, a „Hellraiser” do dziś jest jednym z moich ulubionych horrorów. Zdaję sobie sprawę z jego licznych niedociągnięć i wiem też, że ze względu na pewne rozwiązania techniczno-estetyczne dość brzydko się starzeje. Jednak sama opowieść bardzo mi się podoba i pod tym względem całość się nadal broni. Po seansie (film nas o tym nie informuje) dowiedziałem się o literackim źródle tej opowieści i postanowiłem sprawdzić, jak wypada po odarciu jej z wizualnych fajerwerków.
A wypada w mojej ocenie bardzo dobrze. Barker sam napisał scenariusz i wyreżyserował „Hellraisera”, ale ku mojemu sporemu zaskoczeniu nie oznacza to wcale, że mamy do czynienia z literalnym przełożeniem książki na język filmu. Trzon jest identyczny, ale część akcentów została rozłożona inaczej. Do tego Barker dodał w filmie niektóre wątki i motywy, rezygnując z pewnych rozwiązań zastosowanych w książce. I te z pozoru niewielkie zmiany wpływają dość silnie na ogólny klimat dzieła. W moim odczuciu jednak cała ta opowieść poprowadzona została zdecydowanie lepiej właśnie na papierze.
Mistrzowskie jest otwarcie opowiadania. Szalenie intensywne, mocne i zagęszczające atmosferę od pierwszych stron. Podobało mi się również odmiennie niż w filmie rozłożenie akcentów w drugim akcie, jaki rozpoczyna się w momencie przyjazdu Rory’ego wraz z Julią do dawnego domostwa Cottonów. Do tego w filmie Kirsty jest pasierbicą Julii, a w książce przyjaciółką Rory’ego, a to warunkuje dość istotne zmiany w układzie postaci. Jednak najciekawsze wydaje mi się umiejętne rozegranie całej tej opowieści. Operuje niedopowiedzeniami i w subtelny, ale wyraźny sposób cały czas dynamizuje relacje pomiędzy wszystkimi uczestnikami dramatu. Ta subtelność była zresztą dla mnie dość dużym zaskoczeniem. Oczywiście nie zrozumcie mnie źle: to Clive Barker, artysta z obsesją na punkcie cielesności, więc mocnych scen tu nie brakuje. Chodzi mi o to, jak prostymi środkami udało się mu wytworzyć mroczną atmosferę i napięcie, które nie słabnie aż do samego końca. W trakcie lektury miałem poczucie, że tu wszystko wręcz kipi od skrywanych emocji, a skomplikowane relacje pomiędzy czwórką głównych bohaterów napędzały całą historię wręcz silniej i efektywniej niż wątek nadnaturalny. Co prawda Barker w paru prostych ruchach nakreślił ciekawe uniwersum (łamigłówka Lemarchanda jako wrota do innego wymiaru, demoniczni Cenobici wraz z ich szokującym wyglądem), ale pozostawił dużo miejsca dla wyobraźni i interpretacji czytelników. Dzięki temu ten element nie przytłoczył, a jedynie interesująco podbudował główny wątek, czyli kwestię przekraczania granic w poszukiwaniu spełnienia.
W moim odczuciu „Powrót z piekła” to świetne opowiadanie, które daje niezły wgląd w zakres najważniejszych zainteresowań Barkera jako twórcy, czyli cielesność i seksualność, a wszystko to podlane typowymi dla niego obrzydliwościami. Jednak w tym konkretnym tekście zmiksowane zostało to w niemal idealnych proporcjach. Oczywiście nie jest to opowiadanie bez wad. Sam styl Barkera na pewno nie przypadnie wszystkim do gustu, a niektóre rozwiązania fabularne nie do końca mi grały. Niemniej drobne potknięcia nie popsuły ogólnego wrażenia. Do tego całość sprawdza się zarówno jako zupełnie autonomiczny tekst, jak i jako wariacja historii, którą znamy lub poznamy z kinowego ekranu. Fanów Barkera nie muszę zresztą chyba do lektury przekonywać. A myślę, że nawet jeżeli nie do końca Wam po drodze z twórczością Brytyjczyka, warto tej historii dać szansę. Z tym, że niestety trzeba się raczej liczyć z koniecznością lektury po angielsku. Książka od 1992 roku nie była wznawiana, a choć można ją cały czas znaleźć w drugim obiegu, to z tego co wiem tłumaczenie (podobnie zresztą jak w przypadku „Księgi krwi”) pozostawia wiele do życzenia. I na marginesie powiem Wam, że bardzo żałuję, iż seria słabych powieści Barkera zniechęciła wydawnictwa do wznawienia jego najlepszych dzieł. A myślę, że śmiało „Powrót z piekła” do takich można zaliczyć.