Wywiad ze Stanisławem Żuławskim

Na łamach Carpe Noctem przeprowadzaliśmy już wiele wywiadów z twórcami horroru i nierzadko były to rozmowy bardzo zajmujące, ale mieliśmy się już okazję przekonać, że poza nimi jest jeszcze wiele innych osób, które warto z horroru przepytać.

Dzisiaj zapraszamy do lektury wywiadu, jaki przeprowadzili Michał Budak i Paweł Mateja ze Stanisławem Żuławskim, właścicielem wydawnictwa Agharta, które choć wystartowało niedawno, ma do zaoferowania fanom literatury niesamowitej zaskakująco wiele.

Zorganizowałeś konkurs, którego wynikiem ma być uzupełnienie antologii weird fiction o nowe, mało znane nazwiska polskich pisarzy. Jaka jest Twoim zdaniem kondycja tej literatury w Polsce, czy poza Stefanem Grabińskim mamy jeszcze jakieś nazwiska warte czytania?

Przed wojną epigonów E.A. Poe, a potem, na krótko Grabińskiego było całe mnóstwo. Większość z nich pisała jednak fantastykę „z doskoku” (co im zarzucał Grabiński) nie są więc to próby wybitne, a już z pewnością nie nadzwyczaj oryginalne, choć oczywiście zdarzały się wyjątki. Z najciekawszych można wymienić; Stanisława Balińskiego, Jerzego Sosnkowskiego, Stanisława Czosnowskiego czy Bogusława Adamowicza. I tak na przykład, wspomniany wyżej Sosnkowski, brat słynnego generała jest w pewnym sensie ewenementem na polskim gruncie.

Opisując arktyczne ekspedycje natrafiające na ślady zaginionych cywilizacji jako jedyny u nas wchodził na obszary fantastyki eksplorowane wówczas jedynie w Stanach na łamach Weird tales. Kto jak kto, ale to właśnie autor Żywego powietrza zasługiwałby, jeśli już używamy takich zestawień na miano „polskiego Lovecrafta” a nie Stefan Grabiński, którego ostatnio zupełnie niesłusznie się z Amerykaninem zestawia.

Ciekawy jest też zbiór opowiadań Idąca śmierć S. Czosnowskiego mający wiele wspólnego z twórczością E.A. Poe, czy Villiersa de L’Isle-Adama. Z kolei pisarze tacy jak; J.B. Dziekoński, M. Jarosławski czy M. Smolarski szli śladami Bulwera Lyttona pisząc powieści okultystyczne, gdzie pojawiała się alchemia, loże masońskie, teozofia i spirytyzm.

Najwyżej moim zdaniem plasowała się jednak twórczość poety związanego ze Skamandrem Stanisława Balińskiego, wyróżniająca się świetnym językiem i zbliżająca się do realizmu magicznego.

W czasach PRLu mieliśmy obfity prozatorski dorobek „straszący” Jerzego Siewierskiego. Pewną dozę niepokoju metafizycznego można znaleźć w utworach Adama Wiśniewskiego-Snerga, choć trudno byłoby jego twórczość wpasować w ramy literatury niesamowitej, czy tym bardziej grozy.

Ze współczesnych pisarzy dających się umiejscowić w okolicach tego nurtu przychodzą mi na myśl Ł. Orbitowski czy D. Kain. Na ogół jednak to co się współcześnie wydaje w Polsce mieści się raczej w nurcie horroru.

Jak sytuacja ta przedstawia się dla dla literatury zagranicznej? Lovecraft, Ligotti i kto jeszcze?

Bez wątpienia lepiej. Jeśli mówimy o osobach współczesnych Lovecraftowi, to wystarczy zaledwie wspomnieć pisarzy z bezpośredniego kręgu jego przyjaciół, a także młodsze pokolenia jego kontynuatorów by zobaczyć ile jest jeszcze luk na polskim rynku wydawniczym. Nazwiska C.A. Smitha, R.E. Howarda, czy A. Derletha niewiele u nas mówią (jeśli chodzi o powinowactwa z mitologią Cthulhu w przypadku Howarda) a to przecież czołowi przedstawiciele weird fiction, a więc zaledwie czubek góry lodowej.

„Opowieść niesamowita” w ogóle była przed wojną niezwykle popularnym gatunkiem literatury rozrywkowej, a więc można zaryzykować stwierdzenie, iż każdy większy kraj miał kilku wartych uwagi reprezentantów. Niewątpliwymi „potentatami” w tej dziedzinie są Anglosasi, ale warto też wspomnieć pisarzy Ameryki Południowej, którzy oryginalnie zinterpretowali tą konwencję zrywając z gotyckim sztafażem. Oczywiście, w Europie nie da się pominąć pisarzy Rosyjskich i z kręgu niemieckojęzycznego, a także twórców francuskich, tu kłaniają się genialne i nowatorskie jak na swój czas opowieści niesamowite Maupassanta. Na tym jednak nie koniec, każdy mniejszy kraj europejski mógłby mieć swoją antologię niesamowitą, zresztą jeszcze w PRLu ukazywały się takie (np. niderlandzka, czeska, austriacka, fińska).

Po wojnie, doszło do wyraźnego rozdziału fantastyki na podgatunki takie jak m.in.; fantasy, sf, czy horror. Weird fiction, czy opowieść niesamowita zeszła wtedy na margines zainteresowania traktowana jako obrzeża horroru. Nie oznacza to jednak zaniku tego gatunku. Ostatnio, na przykład natrafiłem na monografię twórczości mało znanego pisarza włoskiego Tommaso Landolfiego, który jak się okazuje jeszcze do lat 70 tych pisał opowiadania w konwencji niesamowitej. Takich przypadków było oczywiście więcej, jednak to, co istotne, to że na przestrzeni ostatnich 20 lat weird fiction wróciło do łask w swojej ojczyźnie – USA za sprawą głównie Thomasa Ligottiego, czy Matta Cardina. Warto też wspomnie China Mieville, który uchodzi za prekursora New weird twórczej kontynuacji tego nurtu. Twórczość wyżej wymienionych ma znaczenie z dwóch względów; pokazała ambitne i nowatorskie oblicze gatunku, a zarazem przypomniała jego prekursorów.

Dokonania literackie Ligottiego i Mieville czy odkrycie Stefana Grabińskiego na Zachodzie łamią utarty schemat postrzegania weird fiction jako banalnych i trącących myszką opowieści o duchach, czy potworach. Filozoficzna, psychologiczna i socjologiczna podbudowa dają szanse na renesans opowieści niesamowitej po impasie w jaki popadła poniekąd z winy licznych plagiatorów Lovecrafta sprowadzających jego spuściznę do najbardziej zewnętrznych aspektów. To zaś czym jest istota lovecraftowskiego horroru najlepiej wyraża znakomity esej Michela Houellebecqa o Lovecrafcie.

Skąd się wzięła Twoja fascynacja weird fiction?

W podstawówce interesowałem się fantastyką, głównie spod znaku dark fantasy (Karl Wagner) i grami RPG, kiedyś kolega polecił mi tomiki Reanimator oraz Dagon Lovecrafta i odtąd zacząłem gustować w horrorze, a raczej w jego pierwowzorach zawartych u klasyków. Były to jeszcze czasy, kiedy w księgarniach można było nabyć takie perełki jak Kościana ręka K.H. Strobla, Dama tyfusowa Ewersa, czy dedykowane w całości grozie, znakomite pismo Kruk.

Można powiedzieć, że gatunek poznawałem od zupełnie alternatywnej strony będąc lepiej zaznajomionym ze straszącą twórczością Le Fanu, Maupassanta czy Bierce’a niż takich współczesnych tuzów jak King czy Masterton. Na piedestale stawiałem zdecydowanie Lovecrafta za wzniesienie się ponad banał fizycznego strachu i nadanie grozie wyższego, kosmicznego wymiaru.

Prawdziwym jednakże „objawieniem”, już po Lovecrafcie był Stefan Grabiński.

W Grabińskim zafascynowało mnie to, że niesamowitość odnaleziona została w pozornie banalnej, codziennej rzeczywistości, na dodatek swojskiej, bo naszej rodzimej bez częstego odwoływania się do bytów nadprzyrodzonych.

Kilka lat temu równie wielkim odkryciem był dla mnie Ligotti, który idąc ścieżką wyznaczoną przez Lovecrafta darował sobie tą całą menażerię, stwory, macki, etc a zajął się tym co istotne – filozoficznym podłożem horroru „samotnika z Providence”.

Po wydaniu Tragedii na wieży zapowiedziałeś publikację Klasztoru i morza Stefana Grabińskiego oraz jego opowiadań rozproszonych, które zatytułowane zostały Wichrowatymi liniami. Było to niemal półtora roku temu i o ile na pierwszy z tych tomów przyszło nam czekać tylko kilka miesięcy, o tyle premiera Wichrowatych linii kilkukrotnie była przesuwana. Jakie były tego powody?

Powodów było naprawdę wiele. Już na etapie opracowywania Klasztoru… wynikły niespodziewane trudności z warstwą językową tekstu; okazywało się na przykład, iż użyte przez autora słownictwo z gwary kaszubskiej było nierzadko zapisane fonetycznie lub po prostu niedokładnie i na tym etapie sporym kłopotem było znalezienie odpowiedników tychże słów w słowniku. Bywały przypadki, w których trzeba było zdać się na intuicję i po prostu odgadywać sens z kontekstu.

Również w przypadku utworów rozproszonych sporym zaskoczeniem był język. Grabiński jako baśniopisarz nie oszczędzał czytelnika, używał archaizmów, języka stylizowanego na gwarę, ale nie będącego nią naprawdę, oraz licznych neologizmów. Przykładem może być słowo „czhać”, które na pierwszy rzut oka, wziąwszy pod uwagę kontekst zdania sprawia wrażenie błędu zecerskiego przy wyrazie „czmychać” tyle tylko, że uważny czytelnik wyłapie je zarówno w Demonie Ruchu jak i w Klasztorze i morzu.

Język nie był jednak największą przeszkodą. Przeliczyliśmy się też mocno z dostępnością tekstów. Co z tego, że adresy bibliograficzne figurowały w zbiorach Centralnego katalogu bibliotek polskich, jeśli okazywało się później, że część czasopism jest zdekompletowana albo zniszczona.

Trochę wstyd się przyznać ale skompletowanie zbioru zawdzięczamy też, w stopniu niewielkim, bo niewielkim ale jednak przypadkowi. Otóż na tekst znakomitego opowiadania Parkan (Mur), które spisaliśmy na straty z braku czasopism w zbiorach bibliotek natrafiłem w trakcie kwerendy mikrofilmów w Bibliotece Śląskiej. Z kolei po kompletny tekst Ironii czy Pani z Białego kasztelu, o których początkowo sądziliśmy, iż są dostępne Kuba musiał się udać aż do Lwowa. W trakcie kwerendy okazywało się też, iż bibliografia Hutnikiewicza jest często nieaktualna, czy wręcz błędna. Liczyliśmy też na to, iż odnajdziemy nowelę Wąż. Niestety nie udało się, gdyż jak wszystko na to wskazuje nie ukazała się ona drukiem.

Biorąc pod uwagę konieczność licznych kwerend, ogrom pracy edytorskiej, który najlepiej chyba wyraża się dodatku edytorskim był to czas długi, lecz konieczny. Nie jest to oczywiście żadnym usprawiedliwieniem, ale myślę że lepiej było poczekać na kompletny i dopracowany zbiór.

Niedawno odbyło się uroczyste zakończenie rocznego festiwalu Groza, Groteska, Grabiński, w którym aktywnie uczestniczyłeś, choćby przez organizacje kameralnych imprez w Krakowie. Jak myślisz, czy Stefan Grabiński się „przyjął”? Czy jest szansa by jego śladem do szerszej świadomości czytelniczej przepchnąć inne – polskie czy też zagraniczne nazwiska?

Stefan Grabiński z pewnością się „przyjął”, choć trudno ocenić w jakim stopniu miał na to wpływ sam festiwal, bo do obecnej recepcji jego twórczości niewątpliwie przyczyniła się też reedycja Demona Ruchu wydawnictwa Zysk.

Niekwestionowaną zasługą festiwalu 3 GR jest to że pozwolił on nawiązać kontakty (także zagraniczne; M. Lipiński, dr L. Martinek, H. Mandel czy A. Bonazzi) i skoordynować działania osób które z jakichś względów Grabińskim już się interesowały i zajmowały nieraz nawet od wielu lat. W wyniku tego powstała choćby strona internetowa i facebookowa festiwalu skupiająca miłośników jego pisarstwa. Myślę że na pełne pokłosie festiwalu przyjdzie jeszcze czekać; dopiero ostatnio na przykład ujawnili się, niezależnie od siebie potomkowie Grabińskiego, którzy nie wiedzieli o całej imprezie.

Szkoda iż festiwal spotkał się z brakiem odzewu ze strony dużych mediów zajmujących się fantastyką. Myślę że to z ich strony duże zaniechanie, zwłaszcza, że wzrasta zainteresowanie Grabińskim za granicą – w ostatnim półroczu wyszły aż trzy książkowe edycje jego opowiadań (USA, Czechy i Włochy).

Wracając do pytania – jak mniemam masz na myśli Ligottiego? Szansa jest, ale wymaga to współpracy i zaangażowania wielu osób. Z jednej strony zainteresowania na płaszczyźnie badawczej; prace naukowe, z drugiej komercyjne wydania książek i imprezy promocyjne. W jego wypadku sądzę, że nie należy ograniczać się do środowisk związanych z fantastyką, która jest zresztą w dużym stopniu skomercjalizowana. Jego dzieło zaś jest nieco „hermetyczne” i trudne w odbiorze.

Czy mógłbyś opowiedzieć nieco o najbliższych planach wydawnictwa? Z tego co wiem, prócz antologii „weird fiction” będzie także coś dla miłośników kręgu Lovecrafta i coś dla miłośników wiedzy tajemnej i jedna praca naukowa – również utrzymana w mrocznej tonacji.

W pierwszej kolejności będzie to monografia twórczości Stefana Grabińskiego. Mam nadzieję, iż wypełni ona lukę istniejącą od czasu znakomitej pracy Hutnikiewicza w dziedzinie badań nad „polskim Poe”. Praca dr Elizy Krzyńskiej-Nawrockiej będzie pierwszym jednocześnie całościowym i współczesnym odczytaniem jego twórczości, a także, jak myślę ważnym dopełnieniem dla mijającego już Roku Grabińskiego.

W najbliższym czasie wydamy też Królestwo cieni – antologię opowiadań grozy Roberta E. Howarda, których wspólnym mianownikiem będzie mitologia Cthulhu. Howard jest doskonale znany jako autor Conana, nie każdy jednak wie, iż był przyjacielem Lovecrafta i napisał wiele opowiadań rozwijających jego pomysły. Czytelnik otrzyma kilkanaście opowiadań w których żywy, barwny I wartki język Howarda opowie historie rodem z opowieści autora Koloru z przestworzy. Tłumaczenie w wykonaniu Mateusza Kopacza.

W między czasie pracujemy nad Zieloną twarzą Gustawa Meyrinka powieścią okultystyczną opartą na micie Żyda wiecznego tułacza i osadzoną w realiach przedwojennego Amsterdamu. Warto dodać, iż jest ona wymieniana jako drugie po Golemie wybitne osiągnięcie Meyrinka.

Kolejnym planem jest antologia opowiadań Weird fiction, z których, obok pojedynczych tekstów klasyków, większa część zostanie wyłoniona na drodze konkursu. Mam nadzieję, iż uda się wyłonić kilka, może kilkanaście naprawdę ciekawych tekstów, a co za tym idzie początkujących, aczkolwiek obiecujących pisarzy. Już teraz mogę się pochwalić kilkoma „faworytami” które z pewnością znajdą się w antologii, bynajmniej nie ze względu na brak konkurentów.

Miałem przyjemność nie tak dawno temu podziwiać Twoją kolekcję przedwojennych książek, pośród których znaleźć można by nie jeden i nie dwa tomy, na widok których zabiłoby mocniej serce miłośnika literatury niesamowitej. Marzy Ci się wznowienie jakieś niesłusznie zapomnianej literatury?

Zdecydowanie tak. Na pewno warto by było wznowić jeśli nie w osobnych tomikach to przynajmniej w jakimś ogólnym zbiorze wymienianych już przeze mnie polskich pisarzy grozy. Taka antologia najlepszych opowiadań przedwojennego weird fiction udowodniłaby, że nie tylko Grabiński pisał w tym nurcie i nie tylko on robił to dobrze.

Poza tym mamy też spore zaległości jeśli chodzi o pisarzy zagranicznych takich jak; L.Hearn, L. Dunasany, E.Bulwer-Lytton, M.P.Shiel, R. Kipling, J.K.Huymans, by wymienić najważniejszych. Problem w tym, iż nie zawsze ich dzieła (lub ich tłumaczenia) są uwolnione z praw autorskich a to pociąga za sobą potencjalne koszta, które w przypadku tak niszowej literatury, skierowanej do koneserów mogą uczynić takie przedsięwzięcie nieopłacalnym.

Dlaczego zdecydowałeś się założyć własne wydawnictwo? Nie bałeś się, że rynek jest już zbyt przesycony i ludzie nie będą zainteresowani Twoją ofertą?

Do własnego wydawnictwa dojrzewałem powoli od dłuższego czasu, w związku z moimi zainteresowaniami I jednoczesnym obserwowaniem braków w stosunku do tego co jest dostępne na Zachodzie. Dlatego w odpowiedzi na twoje pytanie odwrócę

postawiony w nim przez Ciebie w problem; rynek jest owszem przesycony, ale w sumie tą samą ofertą. Duzi wydawcy stawiają praktycznie tylko na wydawanie bieżących zachodnich bestsellerów (głównie kryminały i romanse). Poza tym co przynosi wymierne korzyści istnieją ciągle olbrzymie luki, nie tylko w fantastyce I nie tylko w pozycjach antykwarycznych.

W centrum zainteresowania jest liczba sprzedanych kopi, a nie oryginalność.

Z drugiej strony rynek „weird fiction”, jakkolwiek ciekawy jest taką niszą, że praktycznie nie istnieje w ogólnej świadomości. Można więc jako wydawca albo machnąć ręką, albo dostrzec w tym szanse na zaistnienie, czyli na zagospodarowanie nawet tego marginalnego odcinka rynku. Myślę że póki co jest to szansa dla małych podmiotów.

Czy planujesz w najbliższym czasie odejść od fantastyki, czy jednak jest to dziedzina, której zamierzasz się trzymać?

Fantastyki zamierzam się oczywiście trzymać, ze względu na własne zainteresowania i na fakt, że pewna rosnąca grupa ludzi już kojarzy nas ze wznowień przedwojennej klasyki. Na pewno będę się starał jednak nie zapominając o fanach „opowieści niesamowitej” wydawać w przyszłości pozycje z innych dziedzin, takich jak, na przykład historia starożytna, filozofia czy religioznawstwo. Poza tym też wznowienia przedwojennej literatury pięknej, Jest jeszcze wiele zapomnianych perełek, o których nieprędko przypomną sobie raczej wydawcy głównego nurtu.

Wywiad ze Stanisławem Żuławskim
Przewiń na górę