Coraz powszechniejsze jest przekonanie, że w obecnych czasach nic nowego już nie można wymyślić. A to, co powstaje teraz, to po prostu mniej lub bardziej sprawne operowanie przetartymi kliszami. Sam nie zgadzam się z tym twierdzeniem, muszę jednak uczciwie przyznać, że nie wzięło się ono znikąd. Szczególnie dobrze to widać na przykładzie literatury popularnej, której sztandarowe gatunki uległy maksymalnej konwencjonalizacji. Przykład? Choćby kryminał: ciężko sobie obecnie wyobrazić, by mordercy nie ścigała albo osoba, której doskwiera samotność, albo mająca problem z alkoholem, albo ktoś z bagażem doświadczeń. A już najlepiej, jeżeli jest to kłębowisko wszystkich tych cech. A jeśli do tego detektyw działa na przekór zasadom i w nosie ma policyjne procedury, to można mu z marszu już wręczyć Order Schematyzmu.
Przedstawiłem ten przykład w lekko ironicznym tonie, nie znaczy to jednak, że potępiam takie zjawiska. Kryminały siłą rzeczy bazują na realizacji danego schematu (konieczne są takie elementy, jak m.in. trup, detektyw, fałszywe tropy, niejasne motywacje), więc krytykowanie ich właśnie za schematyzm przypomina obrażanie się na to, że horrory skupiają się na wywoływaniu w czytelniku grozy. Krytyce może podlegać jedynie więc jakość utworu. A bez wątpienia można z wyświechtanego schematu uczynić sprawną powieść. Osobiście jestem wielkim miłośnikiem cyklu kryminałów napisanych przez Nesbo, których głównym bohaterem jest Harry Hole, postać będąca kwintesencją tego, co opisałem wyżej. Norweski pisarz ma jednak tak sprawny warsztat, że sztampowość głównego bohatera w ogóle nie przeszkadza, ba, nawet potęguje przyjemność płynącą z lektury. Nesbo nie próbuje eksperymentować, nie sili się na oryginalność, nie udaje, że tworzy coś więcej niż solidny, mroczny kryminał.
Zdarzają się oczywiście wyjątki próbujące przełamać granice gatunku i chcące stworzyć coś nowego, jednak ogromna większość tych prób ogranicza się jedynie do zabawy formą. Mamy Level 26, w którym akcję możemy śledzić nie tylko na kartach powieści, ale też w Internecie, do którego odsyłają nas podane przez autorów odnośniki. Wymienić można powieść Zorana Drvenkara zatytułowaną Ty, w której narracja prowadzona jest w drugiej osobie liczby pojedynczej czy Artystę zbrodni Johna Case’a, gdzie wszystkie wydarzenia od początku do końca opisane są w czasie teraźniejszym. Innowacje mamy więc na poziomie czysto formalnym, cała reszta jest do bólu schematyczna i konwencjonalna. Zdarzają się też pisarze odważniejsi, jak nasz rodzimy twórca Aleksander Wierny, który dla oryginalności poważnie ingerują w fabułę, ale wtedy efektów ich pracy nie można nazwać kryminałem, o czym pisałem wcześniej w recenzji Teraz.
Czy w takim razie bariera gatunku jest tak skostniała i potężna, że pisarzom pozostaje jedynie opuścić głowę i pokornie tworzyć w sztywnie wyznaczonych ramach? Nie do końca. Jeżeli przeciwnik okazuje się zbyt silny, to można spróbować się do niego… przyłączyć, a następnie wykorzystać do własnych celów. Wiedział to już Konrad Wallenrod, wiedzą i pisarze. Dlatego coraz większą popularnością cieszą się pastisze. Nie są to oczywiście w żadnym wypadku „utwory koronne” współczesnej literatury popularnej, ale zagarniają one coraz więcej miejsca na księgarskich półkach. Nie ma w tym nic zaskakującego. Sprawnie napisany pastisz jest utworem iście paradoksalnym: dzięki zagęszczeniu i uwydatnieniu cech charakterystycznych dla pastiszowanego gatunku można odnieść wrażenie, że obcuje się z utworem przekraczającym wszelkie granice i bariery. Jako „zdobywcę” postrzega się też samego autora: skoro ktoś potrafi z taką swadą i błyskotliwością obnażać utarte schematy, by potem nimi ze swobodą żonglować, to musi być kimś ponad tymi wszystkimi kliszami.
Przykładów takich właśnie pastiszów jest całkiem sporo, ja jednak postanowiłem wybrać trzy, które najbardziej zapadły mi w pamięć i które uważam za najgodniejsze uwagi. Pierwszym z nich są Łowcy głów Jo Nesbo, jedna z powieści spoza cyklu o komisarzu Hole. Przez pierwsze pięćdziesiąt stron nic nie wskazuje na to, że będziemy mieć do czynienia z całkowitym odejściem od mrocznych kryminałów, do których Norweg przyzwyczaił swoich czytelników na całym świecie. Potem pojawia się pierwszy trup i wszystko staje na głowie. Główny bohater, chcąc pozbyć się niewygodnego denata, postanawia utopić go rzece. Nie chciałbym zbyt wchodzić w szczegóły powieści, zdradzę więc tylko, że zwłoki wcale nie były zwłokami i nieraz jeszcze będą katalizatorem wydarzeń rozgrywających się w powieści. Wydarzeń tak przesadzonych i absurdalnych, że stwierdzenie, iż ta powieść zalicza się do utworów typu „zabili go i uciekł”, jest grubym niedopowiedzeniem.
Przepiękne też jest naładowanie powieści takimi ilościami testosteronu, że nie przełknęliby tego nawet najwięksi literaccy macho, z Jackiem Reacherem czy Johnem Strattonem na czele. Prawdziwą perełką jest scena, w której czarny charakter mierzy do głównego bohatera z pistoletu, a mimo to prowadzą pełną docinków rozmowę. W całej tej sytuacji ważniejsze się nie to, żeby zranić przeciwnika kulą, tylko trafną ripostą. Rozmowa trwa, pociski nie śmigają, a czytelnik coraz bardziej zdaje sobie sprawę z nierealności całej tej sytuacji przy jednoczesnym przeświadczeniu, że „przecież ja już to kiedyś czytałem”. Podobnych scen w powieści jest cała masa, dzięki czemu przy Łowcach głów można się bawić dużo lepiej niż przy Niezniszczalnych.
Kolejnym utworem będącym pastiszem niemal idealnym jest Księga bez tytułu napisana przez niejakiego Anonima. Genialnym posunięciem jest to, że autor (autorzy?) nie ograniczył się wyłącznie do czerpania z literatury, lecz bawił się wzorcami z bardzo szeroko pojętej popkultury. Mamy więc Bourbon Kida, tajemniczego wędrowca, który wpada w szał zabijania po wypiciu choć jednej szklaneczki trunku, od którego nadali mu przydomek. Mamy płatnego mordercę w przebraniu Elvisa Presleya, emerytowanego policjanta, który nie chce wypaść z gry, szukającego zemsty harelyowca, dwóch mnichów trenujących sztuki walki, femme fatale z nieznaną przeszłością oraz kilka wampirów na dokładkę. Większość z tych postaci można by pojedynczo obsadzić w jednej, odrębnej powieści i byłoby wystarczająco schematycznie
Wydawać by się mogło, że ta galeria osobliwości w jednym utworze stworzy mdły miszmasz, jednak nasz Anonim zapanował nad tym galimatiasem w sposób godny podziwu. Czytelnik ma prawdziwą ucztę ze znanych składników podanych z nieznanej dotąd kombinacji. Karate Kid spotyka się tutaj z konwencją kryminału oraz spaghetti westernu, a wszystko to jest okraszone sprawnie wplecionymi elementami fantastycznymi. Przepis na to danie był wyjątkowo ryzykowny, ale efekt okazał się wyśmienity. Gorzej jest już z kontynuacją, gdzie do tego wszystkiego dorzucone zostały rapujące wilkołaki oraz przebudzona ze snu mumia, jednak mimo to warto zapoznać się z dziełami Anonima.
Dochodzimy w końcu do prawdziwej perełki, swoistej wisienki na torcie, którą jest absolutnie genialna Szmira Charlesa Bukowskiego. Napisana została niemal 20 lat temu, a nadal pozostaje moim skromnym zdaniem najlepszym przykładem pastiszu. Już na pierwszej stronie możemy zorientować się, czego oczekiwać, widząc informację: „Dedykowane złemu pisarstwu”. Bukowski w ten sposób oddaje hołd literaturze pulp fiction, czyli tanim historiom z gatunku sci-fi czy czarnych kryminałów, które drukowane były na marnej jakości papierze.
O tym, jak powieść przesiąknięta jest schematami, świadczy nawet warstwa językowa. Przyjrzyjmy się jednym z pierwszych zdań utworu: „Było gorącą jak diabli, a klimatyzacja nie działała. Po biurku lazła mucha. Trzepnąłem ją otwartą dłonią i wyeliminowałem z gry.” Niedbały, silący się na nonszalancję język oraz używanie dość konwencjonalnego (szczególnie dla czarnego kryminału) zwrotu „wyeliminowałem z gry” w odniesieniu do takiej bzdury, jak mucha, dobitnie pokazują, że powinniśmy oczekiwać nieco prześmiewczego, balansującego na granicy parodii wykorzystywania gatunkowych klisz.
Nie zawiedziemy się: głównym bohaterem jest detektyw uzależniony od alkoholu i hazardu, który nie ma klientów i tym samym pieniędzy, by opłacić czynsz za wynajem biura. Wszystko zmienia się z chwilą, gdy dostaje intratne zlecenie od… Pani Śmierć. Tak, to żadna metafora ani ksywa, mamy tu do czynienia z prawdziwą śmiercią. Poszukuje ona francuskiego pisarza Céline’a, który powinien był zginąć w 1961 roku, jednak jakimś cudem ją oszukał i nadal cieszy się urokami życia doczesnego. To jeszcze nie koniec: szybko nasz bohater dostaje kolejne zlecenie, przez które pakuje się w sam środek międzygalaktycznej intrygi i staje się jedyną osoba, która może powstrzymać inwazję z kosmosu. Wielbiciele pulp fiction (nie mylić z filmem Tarantino) będą zachwyceni tym lekko ironicznym, ale głębokim i szczerym ukłonem Bukowskiego złożonym w kierunku „szmirowatej” literatury. Szczególnie że wydawca również podszedł do zadania z należytym dystansem: tanie, kieszonkowe wydanie, pożółkły papier i marna okładka sprawiają, że bez problemu uda nam się poczuć klimat tamtych urokliwych czasów.
Nie są to oczywiście jedyne pastisze godne uwagi. Istnieje jeszcze wiele pozycji, które w kapitalny sposób bawią się gatunkiem, by wymienić choćby Sprzedawcą broni Lauriego. Nie ma jednak sensu omawiać ich wszystkich, ponieważ największą frajdę czerpie się z nich wtedy, gdy w trakcie lektury samodzielnie wyłapuje się porozumiewawcze mrugnięcia słane do czytelnika i na własnej skórze można poczuć to przyjemne wrażenie: „ale przecież ja to już gdzieś czytałem”. Warto też zauważyć na koniec, że pastisze mogą być interesujące nie tylko ze względu na swoją wartość rozrywkową, ale też z tego powodu, że potrafią pobudzić do refleksji nad wyznacznikami danego gatunku. A w przyszłości, jeśli będą się rozwijać i udoskonalać, mogą nawet wskazać furtkę, przez którą autorzy będą mogli wyjść z niewygodnego dla niektórych labiryntu klisz. Warto zgłębiać tego typu utwory i samemu się przekonać, jakie perspektywy otwierać może „schematyzm kontrolowany”.