Arthur Machen to pisarz skonfliktowany z tym, co możemy nazwać ogólnie przyjętą interpretacją rzeczywistości. Taki przynajmniej wniosek można wysnuć po lekturze „Innych światów”. Każde z dziewięciu opowiadań (a dwa ostatnie w szczególny sposób) opisują wydarzenia, których doświadczenie zostałoby szybko wyparte przez większość ludzi. Zdaniem Machena ludziom żyje się na ziemi tak wygodnie i bezpiecznie, że odrzucają teorię, jakoby nasz świat nie był jedynym, co działa jako znakomity bufor bezpieczeństwa. „Prawa rzeczywistości to tylko zbiór wspólnych spostrzeżeń”, pisze Machen. Nauczeni jesteśmy szybko odwracać głowę, gdy wydaje nam się, że zauważyliśmy przypadek ich złamania.
Dla pogłębionego odczytu tekstów Machena nie bez znaczenia jest fakt, że korzenie jego twórczości wrosły mocno w rodzimą, walijską ziemię i wyciągnęły z niej olbrzymią dawkę celtyckich podań i baśni, często z delikatną nutą spuścizny rzymskiego imperium czy legend o Królu Arturze. W jego opowiadaniach pojawiają się nimfy, elfy, mityczny biały lud zamieszkujący ponoć tereny Walii jeszcze przed przybyciem Celtów, rzymski Faun, duchy łuczników z Azincourt, czy w końcu Król Rybak, strażnik Świętego Graala. Przemierzamy mroczne leśne ostępy, miejsca z tajemniczymi ruinami i zapomnianymi, porosłymi roślinnością posągami, ale również i posępne zakątki Londynu, który – według słów bohatera jednego z opowiadań – po wsze czasy będzie strzec swych mrocznych tajemnic. Gdzie się nie zapuścimy, możemy napotkać magię lub świętość, bo tylko one, jak mówi Machen, są rzeczywiste.
Nowoczesność dwudziestego wieku, która tak nieubłaganie wypchnęła wiktoriańską epokę z codzienności i pozostawiła tylko w zawodnej ludzkiej pamięci, w opowiadaniach Machena wydaje się być najważniejszym składnikiem kamuflażu rzeczywistości. Ludzie żyją w świecie, który, podobnie jak u wielu innych twórców weird fiction, jest atrapą. Dzięki temu nasza rzeczywistość wydaje się stabilna, bo przystająca do naszych prostych wyobrażeń. Tylko niektóre jednostki wyczuwają tytułowe inne światy, tylko niektórym dane jest szczęście lub nieszczęście wywiercenia dziury w parawanie. Mogą to być naukowcy, badacze i detektywi, którzy napędzani wrażeniem fałszu otaczającej ich rzeczywistości ciągle drążą w tkance świata, lub zupełnie niewinne ofiary, nieświadomie podatne na wpływy nadludzkich bytów. Jednak w każdym z tych przypadków drogą do innych światów jest transcendencja i wypływające z niej ekstatyczne uczucie obcowania z czymś świętym. Bądź też z czymś będącym zupełnym przeciwieństwem świętości.
U Blackwooda zajrzenie za kurtynę świata owocowało zawsze grozą i balansowaniem na krawędzi poczytalności. U Machena, co wyjątkowo klarownie tłumaczy w opowiadaniu „Biały lud”, wyjątkowe jednostki mogą poznać zarówno tajemnicę rejonów przynależnych diabłu jak i Bogu, mogą doświadczyć sacrum jak i profanum. Magia i świętość w równej mierze jednak wymyka się ludzkiemu poznaniu, a zetknięcie z ostateczną tajemnicą, zgodnie z tezami niemieckiego filozofa Rudolfa Otto, budzi jednocześnie paraliżującą grozę i nieodpartą fascynację. „Biały lud” jest w mojej ocenie najlepszym opowiadaniem w zbiorze, ponieważ oprócz zawartej w pierwszej części dysputy filozoficznej, która idealnie opisuje podstawowe założenia myśli Machena, dostajemy fabularną ilustrację zetknięcia z niesamowitością. Notatki dziewczynki, która pod wpływem opowiadań piastunki przechodzi na drugą stronę lustra, to wspaniały, sugestywny i mrożący krew w żyłach strumień świadomości. Takiego mocno działającego na wyobraźnię tekstu nie spotyka się często w literaturze.
W najsłynniejszym opowiadaniu autora, czyli w „Wielkim Bogu Panie” (ale również w bardzo podobnym ideowo i fabularnie „Świetle ducha”) dowiadujemy się, że „I diabeł przyjął ciało. I stał się człowiekiem”. Naukowiec, specjalista od „medycyny transcendentalnej” dokonuje na swojej pacjentce eksperymentu, w którym ingeruje w tkankę jej mózgu. Niczym Wiktor Frankenstein, świadomie i bez oglądania się na konsekwencje, szturmuje barierę, której śmiertelnik nie powinien naruszać. W przeciwieństwie jednak do twórcy Monstrum, zapuszcza się on nie w ontologię, lecz epistemologię, pozwalając swej ofierze dostrzec zło w czystej postaci. Pradawne legendy i potworne koszmary, które ukryliśmy w nowoczesny i racjonalny sposób w symbolach, ucieleśniają się w postaci rzymskiego boga Pana, który jest u Machena po prostu diabłem. A młode kobiety, co charakterystyczne dla prozy Walijczyka, są najczęstszymi ofiarami złych mocy. Napisane jest to tak subtelnie i z taką mocą niedopowiedzeń, jak pokazał to Peter Weir w swoim słynnym „Pikniku pod Wiszącą Skałą”. I tak samo jak w filmie rozlega się niepokojący dźwięk fletni Pana.
Ale nie tylko zło i koszmary przenikają do naszego świata. W „Wielkim powrocie” ludność małego walijskiego miasteczka doświadcza wprost religijnej ekstazy. Z relacji mieszkańców wynika, że doświadczyli nieopisanego, nie dającego się wysłowić uniesienia, niewytłumaczalnych ozdrowień, niemożliwych do tej pory pojednań, poczucia bezpieczeństwa i dobra, ale zarazem paraliżującego wrażenia, że uczestniczą w czymś, co przerasta ich zdolność pojmowania. Czy to rajski ogród przenika do rzeczywistości? Autor zadaje pytanie: czy możliwe jest zbiorowe urojenie? Skoro wiele osób potwierdza w swych zeznaniach choćby i najbardziej niewiarygodne wypadki, to czy nie powinniśmy uznać, że wydarzyły się naprawdę? W finale podsumowuje: „Cóż, w końcowym rozrachunku, co my w ogóle tak właściwie wiemy?”
Dwa ostatnie teksty zbioru różnią się nieco od poprzednich. Wydawać się mogą bardziej osadzone w dobrze znanej rzeczywistości, teoretycznie nie dzieje się w nich nic nadnaturalnego. Czy oznacza to, że nie przystają do reszty? Otóż nie. Chodzi w nich dokładnie o to samo – to samo uderzenie w twarz, którego doświadczamy, gdy okazuje się, że źle interpretowaliśmy cały otaczający nas świat. Co ważne – nie wynika to w żadnym stopniu z jego nadnaturalności. I to te dwa opowiadania dają chyba najwięcej do myślenia po skończonej lekturze.