***
Sanktuarium znajdowało się na parterze przedwojennej kamienicy.
Apartament z zewnątrz wyglądał całkiem zwyczajnie. Na przechodniów łypał od lat niemytymi oknami, a uwagę bywalców klatki schodowej odwracał łuszczącą się na drzwiach farbą. Niczym nie wyróżniające się mieszkanie w żyjącym z przestępczości i opieki społecznej sąsiedztwie. Może tylko fakt, że zasłony z ciemnozielonego pluszu pozostawały zawsze zaciągnięte, albo wyłącznie nocna aktywność domowników mogły wzbudzać po-dejrzenia. Jednak nikt nie zwracał uwagi. Okolicznych mieszkańców zanadto zajmowała codzienna walka z rzeczywistością, by mogli dodatkowo przejmowali się tymi, którzy nie wchodzą im w drogę.
Prawdziwe cuda nie widy kryły się wewnątrz lokalu. Niedoszły salon przemieniono w coś pomiędzy pogańską świątynią, a alchemicznym laboratorium. Sięgające stropu biblioteczki uginały się pod ciężarem spleśniałych ksiąg i zwojów zapisanych w starożytnych językach. Półki, szuflady i stoły były zastawione szklaną aparaturą, narzędziami alchemicznymi oraz przeróżnymi naczyniami z substratami lub gotowymi miksturami. Były tu zioła, afrodyzjaki, trucizny, dziwne artefakty i talizmany, a także setki małych buteleczek z krwią. Na jednym z dębowych regałów od góry do dołu piętrzyły się różnej wielkości słoje, w których pływały części ludzkich i zwierzęcych ciał. Na brud-nych ścianach wisiały upiorne sztychy, przedstawiające sabaty czarownic, orgie kobiet i demonów, czy wiedźmy pożerające małe dzieci. W centrum pokoju sterczał kamienny ołtarz otoczony rytualnym kręgiem świec. Powietrze wokół było gęste od oparów kadzideł. Na pokreślonym mistycznymi znakami blacie leżały czarne pióra, oddzielone od ciała dziób i pazury, a także rozerwany ptasi korpus z połyskującymi szkliście trzewiami.
Wysuszona istota czyniła wróżbę z wnętrzności kruka ofiarnego. Pozbawione skóry, pokryte zwiędłymi mięśniami ciało miało odcień głębokiej czerwieni. Była kobietą, przynajmniej bardzo dawno temu, ale w obecnym stanie nie sposób było rozpoznać jakiej jest płci. Na kościanym stojaku przed jej błyszczącymi oczyma wspierał się zakazany wolumin, otwarty na kartach z opisem karykatury guseł z czasów rzymskich. Skrzypiącym jak przerdzewiałe zawiasy głosem wznosiła modły w zapomnianym języku. Wzbogaciła proroctwo ze zwierzęcia ofiarnego, wedle odrażającego przepisu, dodając sproszkowane kości śródręcza nowonarodzonego dziecka i kilka kropel własnej krwi. Bluźniercza wersja wróżby, w rzeczywistości o całe wieki starsza niż łagodniejsza, rzymska odmiana, pozwalała jej dostrzec wolę bogów.
Uschniętym korpusem targnął nagle spazm. Wizja ogarnęła jej umysł w jednym momencie, nie pozostawiając żadnych wątpliwości. Bogowie orzekli. Dziś była pora karmienia. Czekała na tę noc z utęsknieniem.
***
Sposobiła się do wyjścia na łowy. Z pokrytej kurzem i pa-jęczynami szuflady wygrzebała fiolkę pełną gęstej błękitnej cieczy. Wstrząsnęła i wypiła zawartość. W przeciągu kilku se-kund uschnięte mięśnie napęczniały z trzaskiem. Cicho wes-tchnęła. Początkowy ból szybko ustąpił miejsca rozkosznemu po-czuciu potęgi. Pity przed każdym polowaniem eliksir obdarzał ją nadludzką siłą. Prawie natychmiast ogarnął ją zwierzęcy głód. Prężąc pobudzone muskuły wyszła z salonu.
W pomieszczeniu będącym kiedyś kuchnią urządziła sobie straszliwą garderobę. Na rzędach podwieszonych pod sufitem ha-ków wisiały ludzkie skóry. Przez chwilę przechadzała się między nimi, niczym klientka sklepu odzieżowego. Od początku wiedziała jednak, w co chce się dzisiaj ubrać. Przywdziała wysłu-żoną skórę staruszki. Groteskowo sflaczałe ciało po naciągnięciu na grzbiet szybko nabrało wiarygodnych kształtów. Sama była sędziwa, dlatego podszywanie się pod wiekowego człowieka przychodziło jej całkiem naturalnie. Wybrała okrycie ze starej kobiety z konkretnego powodu: miała apetyt na ludzkie mięso przesiąknięte smakiem strachu. Wiedziała, że nic nie przeraża bardziej niż dobrotliwa starowina, która nagle zmienia się w zdeformowane monstrum o paszczy naszpikowanej ostrymi jak brzytwy zębami. Małe dziewczynki zmieniające się w takowe monstra, wbrew stereotypowej opinii o wzbudzanym przez nie paraliżującym strachu, częściej wzniecały w ofiarach gniew i wolę walki. Nie miała ochoty na szarpaninę, nie wspominając nawet o niewygodnych praktykach, jakie musiałaby odbyć, żeby zmieścić się w skórze dziecka. No i ta witalność, charakterystyczna dla młodych istot ludzkich.
– Obrzydlistwo! – Wzdrygnęła się na samą myśl o jej odgry-waniu.
Na głowę naciągnęła zmierzwioną perukę z długich siwych włosów. Resztę ciała schowała pod przydużym czarnym płaszczem z wysokim kołnierzem. Uchyliła skrzydło przeszklonej gabloty i sięgnęła po czekający na purpurowym atłasie oręż. Każdy z palców nabiła lancetowatym kościanym pazurem, które przytwierdzała owijając ciasno paliczki stalowym drutem. Na wydzielające odrażający odór dziąsła nasadziła dwa szeregi ostro spiłowanych, zakrzywionych do środka kłów. Uzbrojona, przesłoniła włosami nienaturalnie wyglądającą twarz, postawiła kołnierz i schowała szponiaste dłonie w wielkich kieszeniach bez dna.
Wytrzeszczonymi ślepiami rzuciła ostatnie spojrzenie na swoje ponure(na pierwszy rzut oka) czy raczej upiorne(gdyby ktoś zawiesił oko na dłużej) oblicze w wielkim barokowym lustrze. Nie była zadowolona z efektu, ale bez świeżej skóry nie mogła osiągnąć niczego więcej. Ukradkiem zerknęła jeszcze na odbicie ciemnej draperii na końcu sieni i szybko odwróciła głowę od zwierciadła.
Wyruszyła na polowanie. Nadszedł czas, aby napełnić grają-ce coraz głośniejszego marsza kiszki.
***
Świat widziany jej oczyma był szarą, gęstą od rozmytych kształtów zawiesiną. Sunęła opustoszałymi ulicami w poszukiwaniu smakowitego kęsa. Zachłannym wzrokiem pożerała mijane ciała, jednak siłą woli kiełznała swój wilczy apetyt. Była bardzo ostrożna. Nie rzucała się na pierwszą-lepszą ofiarę, ale sta-rannie wybierała odpowiednie mięso i cierpliwie wypatrywała stosownego miejsca do ataku. Nie mogła pozwolić sobie na błąd. Nauczona doświadczeniem aż za dobrze wiedziała, jak szybko z myśliwego może stać się zwierzyną. Jeśli dawała im szansę, ludzie potrafili zaleźć za skórę. Literalnie. Dawno temu bywała niecierpliwa i beztroska, co nieomal doprowadziło do jej unicestwienia. Z czasem nauczyła się, że wygodniej jest nieśpiesznie zapleść pajęczą sieć i poczekać, by potem móc posi-lić się okiełznaną zdobyczą.
Była pragmatyczną istotą, dla której nie istniały abstrakty pokroju sumienia czy litości. Nigdy nie trapiła się tym, dlaczego ludzie zachowują się tak, a nie inaczej. Zamiast tego po prostu obserwowała ich schematyczne zachowania i wyciągała wnioski. Z wprawą serwowała bodźce, po których następowały przewidziane reakcje. Później pozostawało już tylko delektować się mięsem o pożądanym aromacie. Oni wszyscy byli tacy przewidywalni, a Ona była taka głodna…
Wreszcie znalazła odpowiednią ofiarę. Śledziła go godzinami. Mężczyzna cuchnął tytoniem i tanią wodą kolońską. Kluczył bez celu po starym mieście, niczym liść, niesiony chłodnym jesiennym wiatrem. Wodnistym wzrokiem rzucał wyzwanie mijającym go pijaczkom i grupkom młodych ludzi opuszczających bary. Wychudzony, w rozchełstanej białej koszuli i z potarganą siwą czupryną, wyglądał jak zjawa. Przyśpieszał kroku, gapiąc się na kocie łby pod nogami, to znowu zwalniał i zadzierał głowę w kierunku wyglądających zza chmur bladych gwiazd. Przez moment wpatrywał się tępym wzrokiem w jeden z porozwieszanych w całym mieście plakatów z wizerunkiem pulchnej twarzy sześciolatka i podpisem ZAGINIONY CHŁOPIEC, potem skupił się na afiszu z nieaktualnym repertuarem teatru. Szukał czegoś, sam nie wiedział czego. I znalazł, czy raczej Ona go znalazła.
– Melancholik… – Pomyślała naprężając skórę na głowie w niezdrowym uśmiechu.
Dbając, by nie spotkały się ich spojrzenia, skulona i schowana za wysokim kołnierzem, powoli zaszła go z boku. Brzmiącym prawie naturalnie, wyćwiczonym głosem wymamrotała prośbę o odprowadzenie jej do domu.
Zdumiony mężczyzna przyjrzał się dziwacznie zgarbionej postaci staruchy. Odniósł wrażenie, że mówi jakby przez zęby.
Wyjaśniła, że cierpi na zaćmę i niewiele widzi, wyszła na poszukiwanie kota, zgubiła się i zwędrowała aż tutaj.
Wzruszył ramionami, wziął ją pod rękę i spytał gdzie mieszka.
W unikających go nieludzkich oczach tryumfalnie zamigotały iskry. Starannie wymówiła nazwę ulicy z odległego obrzeża starówki. Poprosiła o przeprowadzenie skrótem, przez bramy i podwórza gąszczu tutejszych kamienic.
Ruszyli we wskazanym przez nią kierunku znikając w jednej z bram. Pielęgnowane by sycić oczy turystów eleganckie uliczki już po chwili ustąpiły miejsca prawdziwemu obliczu starego miasta.
Wygaszone latarnie gazowe pokornie oddawały pola ciemności. Przez kilkadziesiąt lat nie raczono założyć w tej okolicy elektrycznego oświetlenia. Szkaradne budynki obłaziły z tynku i chyliły ściany ku ziemi. Kilka runęło, pokrywając bruk zwa-łami gruzu. Nikt nie kłopotał się sprzątaniem. Niegdyś okolica tętniła życiem, ale wyeksmitowano całą gnieżdżącą się tu biedotę. Wyludniona część starego miasta była przeznaczona do wyburzenia pod multipleks i szereg biurowców.
Mężczyzna nie zwracał uwagi na zrujnowane otoczenie. Myślami był zupełnie gdzie indziej. Staruszka wprowadzała go coraz głębiej w labirynt wymarłych uliczek. W mroku przed nimi zarysowała się wypatrywana przez nią alejka.
Zaułek w kształcie litery U ograniczały z trzech stron wysokie ściany opuszczonych budynków. Do niedawna wędrowały tu zbłąkane psy, polowały koty, kłębiło się od myszy i szczurów. W grożących zawaleniem kamienicach bezdomni urządzali sobie meliny i legowiska. Obecnie zwierzęta instynktownie unikały tego miejsca, a wśród żebraków i kloszardów panowało powszechne przekonanie, że grasuje tu gang porywający ludzi i wycinający im organy. Degeneraci zbytnio nie mijali się z prawdą. Od kilku miesięcy, kiedy Ona obrała je sobie za ulubione łowisko, padł na to miejsce ponury cień śmierci.
Właśnie dochodzili do owego zaułka, kiedy wysunęła rękę spod ramienia mężczyzny i puściła go przodem. Jak na dżentelmena w tak niesprzyjających warunkach przystało, ruszył żeby torować im drogę. Po chwili przystanął skonfundowany. W bladym świetle wyglądających zza przepływających chmur gwiazd i księżyca zauważył, że znaleźli się w ślepej uliczce.
Za jego plecami Ona również się zatrzymała. Rozczapierzyła paluchy zwieńczone złowrogo połyskującymi kościanymi nożami. W szalonym uśmiechu odsłoniła rekinie zęby i wytrzeszczyła błyszczące oczy.
Mężczyzna odwrócił się, żeby coś do niej powiedzieć. Zamiast tego wydał krótki chrapliwy okrzyk. Porażony jej nowym obliczem zrobił niezgrabny krok do tyłu i przewrócił się na plecy.
Zastygła w koszmarnej pozie, sapiąc miarowo i pozwalając strugom śliny płynąć z kącików jej rozwartych warg. Ogromne krzywe usta drżały z podniecenia. Napawała się jego przerażeniem.
Wsparty na łokciach starzec posłał w niebiosa rozpaczliwy lament. Wzywał po imieniu swego boga. Bóg nie odpowiadał, a demon miał go w zasięgu szponów. Otrząsnął się z osłupienia i poderwał z ziemi. Chciał biec, ale jedyna droga ucieczki była odcięta przez prężące się do skoku monstrum. Zatoczył się do tyłu, przywierając plecami do ceglanego muru. Zalewał go zimny pot i telepał się na całym ciele.
Makabryczna postać uczyniła majestatyczny krok w jego kie-runku, potem kolejny. Wyprostowała się, mocno napinając skórę na twarzy.
Puściły mu zwieracze.
Zachichotała, delektując się jego smrodem. Metaliczny śmiech brzmiał jak chór pił łańcuchowych. Stała o krok od niego. Owiewała mu twarz ohydnym, mdlącym oddechem. Wyprostowana, z rozrzuconymi szeroko ramionami, wydawała się dwa razy większa niż staruszka, którą była jeszcze przed chwilą. Zaatakowała. Wielkie pazury gwałtownie opadły w śmiertelnym ciosie. Szpony długie jak smutek utonęły w korpusie starca, tnąc mięśnie i kości jak rozgrzane noże masło.
– Głupiec! – Pomyślała.
Wydał głębokie westchnienie a z jego mętnych oczu momentalnie wyparował cały strach. Umarł w chwili, w której jednym mocnym szarpnięciem rozdarła na dwoje jego tułów.
Wzdrygnęła się, jak gdyby chciała zrzucić z siebie insekty. Pozwoliła wiszącemu na pazurach ciału swobodnie osunąć się na ziemię. Odrzucił ją zapach wnętrzności, który naraz z intensywnością wypełnił jej nozdrza. Zazwyczaj uwielbiała tą woń, ale z tym człowiekiem zdecydowanie coś było nie w porządku.
Odstąpiła krok do tyłu i nachyliła się nad trupem. Z namaszczeniem, niczym muzealne eksponaty, oglądała odsłonięte narządy wewnętrzne.
Staruszek cierpiał na śmiertelną chorobę. Musiała obejść się smakiem, gdyż trujące narośla obficie porastały jego organy. Miał ohydną odmianę nowotworu złośliwego. Przypadłość była w wyjątkowo zaawansowanym stadium, prawdopodobnie na skutek rozmyślnego niepodejmowania leczenia. Nigdy nie widziała kogoś tak zepsutego w środku, a oglądała wiele wnętrzności. Starzec pozwolił, by serce rozniosło tętnicami strzępki komórek rakowych do wszystkich ważnych narządów i tkanek jego organizmu. To, co lśniło w nikłym blasku zachmurzonego nocnego nieba, było imponującym zbiorem okazów do badań dla onkologa bądź patologa. Może miała w sobie coś z tego drugiego, ale w tym momencie liczył się dla niej tylko narastający głód.
Zmusiła się, żeby zjeść cokolwiek. Wybrała najsmakowitsze kąski – nerki, wątrobę oraz serce – i starannie zeskrobała z nich trującego raka. Trud był daremny, ohydna trucizna spaczyła organy na wskroś. Zwymiotowała kilka jakimś cudem przełkniętych kęsów nasączonego nowotworem mięsa. Ofiara była prawie całkowicie niejadalna. Jedynie kruchy szpik, który łapczywie wyssała z jego kości, okazał się zjadliwy, jednak również obrzydliwy w smaku.
***
Wciąż głodna jak wilk, musiała szybko znaleźć kolejną ofiarę, żeby nie odejść od zmysłów i nie stracić nad sobą kontroli. Pobudzona mordem wpadała w amok, który, jeśli natychmiast nie zaspokajała głodu, prowadził do strasznych konsekwencji. Zaprzysięgła posłuszeństwo i nie mogła rozczarować bogów. Miała obowiązek jeść, natychmiast!
Pobiegła w kierunku parku miejskiego. Zdecydowała pożreć jednego z tych zasranych, schorowanych, wyniszczonych alkoholem lumpów. Ostateczność! Jednak trawiony przez żądzę rozsądek podpowiadał, że to najszybsze i najbezpieczniejsze rozwiązanie. Nawet najwięksi degeneraci byli przynajmniej częściowo jadalni. Oczywiście jeśli jedzący nie dbał o walory smakowe i omijał wątrobę. W parku natomiast mogła atakować z zaskoczenia i w razie potrzeby łatwo się ukryć.
Biegła kalkulując w myślach awaryjny plan działania, gdy znienacka wpadła w strumień mlecznobiałego światła. Straciła orientację. Szereg kulistych kloszy halogenowych latarni był niczym małe słońca dla jej rozszerzonych w mroku źrenic. Dotarła do jednej z głównych ulic, najniebezpieczniejszego odcinka na trasie do parku.
Zdezorientowana, nieomal nie zderzyła się z potężnym stalowym pojazdem. Z furkotem toczył się po szynach i zionął falą powietrza o mocnym zapachu smaru. Zaatakował jej nadwrażliwy zmysł słuchu przeciągłym metalicznym skrzypieniem. Hamował.
– Potwór! – Przelękła się.
W kilku susach odskoczyła pod wygaszoną ścianę pasażu handlowego. Po chwili, ślepa jak kret, znowu mknęła instynktownie wybierając kierunek parku. Tarła kłykciami łzawiące oczy i próbowała jak najszybciej odzyskać wzrok. Na przystanku przed nią majaczył zamazany kształt tramwaju.
Z wagonów wyszli ludzie. Wolała nie przyciągać ich wzroku. Szybko skorygowała nienaturalnie szybkie ruchy i wróciła do koślawej przygarbionej pozy. Para, która skierowała się w jej stronę, przeszła obok. Eleganccy ludzie w średnim wieku byli zajęci szeptaniem do siebie i wymianą czułych uścisków. Otaczał ich intensywny zapach czerwonego wina. Oczywiście nie zwrócili uwagi na dziwnego przechodnia. Po chwili, upewniwszy się, że nie zerkają za nią, ponownie ruszyła w pokracznym biegu.
Motorniczy zobaczył w lustrze zrywającą się do biegu starowinę i postanowił przeciągnąć postój jeszcze przez chwilę.
Przestraszyła się. Blaszany potwór wciąż złowrogo łypał tylnymi lampami, a powinno go już dawno nie być. Te demony ruchu przecież nie lubią zatrzymywać się na dłużej niż chwilę. Do tego znowu biegła, co w połączeniu ze skórą, którą nosiła, musiało wyglądać dziwnie i mogło wzbudzić czyjeś podejrzenia. W końcu staruszki nie biegają. Bynajmniej tak szybko. Chciała czmychnąć tam skąd przypełzła, żeby nikt w metalowej puszcze nie miał okazji dłużej zawiesić na niej oka. Była pewna, że to z jej powodu maszyna nie ruszyła w dalszą drogę. Już miała uciekać, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie.
Dopadła ją nieodparta pokusa by wsiąść do tramwaju(potwora). Pokusa miała nęcący bladoróżowy karczek. Mienił się pod upiętymi w krótki kucyk blond włosami. Na swoje nieszczęście, pokusa siedziała sama w opustoszałym tylnym wagonie…
Kuśtykając, istota w babcinej skórze dobiegła do pojazdu. Widziała przycisk, ale nie miała pojęcia, że musi go wcisnąć aby otworzyć drzwi. Z przodu tramwaju rozległ się dzwonek. Podskoczyła. Nerwowo przestępowała z nogi na nogę, patrząc na dziewczynę w środku, niczym kot na rybkę w akwarium. Dzwonek zabrzmiał ponownie. Spojrzała w kierunku lusterka z przodu pojazdu. Widziała odbicie zniecierpliwionej twarzy kierowcy. Nie rozumiała, dlaczego potwór jest zamknięty. Wychwyciła nieokreślony gest dłoni mężczyzny(jeźdźca potwora). Nagle drzwi otworzyły się z cichym sykiem pneumatycznego zamka. Wpuścił ją. Ukłoniła się w pas, żeby motorniczy mógł zobaczyć wyraz jej wdzięczności za rozwarcie trzewi potwora. Zaniosła się demonicznym chichotem i wlazła do środka.
Siedzący w przedzie pojazdu motorniczy zaklął siarczyście na „starą ślepotę”. Już od dawna planował przestać wpuszczać na pokład wszystkich „cuchnących moczem starców”, którzy nie potrafili wcisnąć przycisku otwierającego drzwi. Ciągle jednak ulegał swemu miękkiemu sercu.
Zatopiona w lekturze blondynka z wciśniętymi w małżowiny uszne słuchawkami nawet nie zwróciła uwagi, że na tym przystanku tramwaj stał dłużej, i że kiedy ruszał, nie była już jedyną pasażerką w tylnym wagonie.
Zabijanie w takim miejscu to było szaleństwo, ale starucha nie mogła się powstrzymać! Wszystko przez ten cudny karczek…
Rozsiadła się na plastikowym krzesełku za dziewczyną.
Czuła jej zapach. Zdrowe wyziewy ciała pokryte odorem egzotycznych perfum. Podziwiała jej kształt. Wysportowany i opalony korpus opięty w ciasny kostium biurowy. Książka na złączonych, wysoko odsłoniętych udach. Kształtne piersi i subtelny dekolt zapinany na guziczki. Cichy szum jazzowej muzyki ze słuchawek w jej uszach. Spokojny, miarowy oddech. Prezentowała się doprawdy apetycznie.
Rodząca się w burczącym brzuchu obsesja zalewała falami umysł potwornej istoty. Cała dygotała, w wyobraźni wysysając szpik i pożerając mięśnie dziewczyny.
Planowała odrzeć ciało z wypielęgnowanej chemikaliami skóry. Powłoka miała przydać się później do innych celów.
Z nienaturalnie szeroko rozwartej twarzy wysunęła wilgotny fioletowy jęzor. Był niezwyczajnie długi i z każdą sekundą wydłużał się o kolejne centymetry. Dyszała, a ozór kłębił się tuż za plecami i nad głową dziewczyny.
Kolejne wydarzenia potoczyły się błyskawicznie.
Przez wagon przeszedł wstrząs, kiedy tramwaj wjechał w łuk zakrętu. Ślina z jęzora chlapnęła na kark(karczek!) dziewczyny. Młoda kobieta odwróciła głowę.
Połyskujące oczy i monstrualna paszcza natychmiast zdławiły rodzący się krzyk, wpychając jęzor w jej otwarte usta. Przerażenie! Starucha pozwoliła ofierze przez kilka długich sekund toczyć beznadziejną walkę o życie. Chciała, żeby dziewczyna nasiąknęła aromatycznym strachem.
Blondynka bezradnie przesuwała zaciśnięte dłonie po śliskim języku. Kłęby ohydnego ozora owinęły ciasno jej twarz i szyję. Dusząc się, straciła przytomność.
Starucha wepchnęła szpony głęboko w delikatne kości skroniowe omdlałej. Zabiła ją na miejscu. Gorączkowo, lecz z wprawą ściągnęła skórę. Dbała, by nie uszkodzić nowej kreacji. Rozerwała mostek i zanurzyła twarz we wnętrznościach. Bez wyboru rwała łapczywe kęsy.
– Niebo w gębie! – Wyjęczała żując wielki kawał wątroby. Wywrócone białkami na wierzch oczy nadały jej nieludzkiemu ob-liczu znamion rozkoszy.
W błyskawicznym tempie pożarła ciało do gołego szkieletu. Nie pominęła niczego, włącznie z wydłubanym z roztrzaskanej czaszki mózgiem i wypełnionym treścią i kwasami żołądkiem. Na końcu połamała kości i wyssała szpik. Nie mogła powstrzymać chichotu. Była szczęśliwa, a jej brzuch pełen. Zabójstwo i uczta trwały kilka krótkich minut. Strząsnęła z pazurów strzępy jelit i wstała z klęczek. Mogła już sobie darować wątpliwą przyjemność ucztowania na bezdomnych z parku.
Odrzuciła myśl o wyrwaniu z głowy motorniczego wspomnienia staruszki(wraz z resztą jego mózgu). Przesiadanie się na kolejnym przystanku do przedniej części blaszanego potwora(wagonu motorowego) i robienie następnej jatki było zbyt ryzykowne. Poza tym w mieście roiło się od staruszek, a ona miała w zanadrzu wiele innych skór. Potencjalna obława nie była dla niej groźna. Postanowiła, że zostawi kierowcę przy życiu.
Ostatni tego typu wybryk, kilkadziesiąt lat wcześniej, mieszkańcy miasta przypisali żydom i urządzili pogrom. Liczyła, że i tym razem szybko znajdą sobie kozła ofiarnego.
Kiedy tramwaj wjechał w słabiej oświetloną okolicę rzuciła się przez szybę. W głębokiej wewnętrznej kieszeni płaszcza niosła niedbale zwiniętą okrwawioną skórę blondynki. Wbiegła między szare bloki uśpionego osiedla i ruszyła w kierunku swojej kamienicy.
Motorniczy nie słyszał rozsypującego się szkła. Nikt nie widział, jak ciemny kształt wyskakuje z pędzącego wagonu. Dwa przystanki później do tylnego wagonu wsiadło kilku zalanych studentów. Ich oczom ukazały się rozrzucone fragmenty kości, strzępy ubrań i rozbryzgana wszędzie krew. Nadchodzącego dnia miasto miało oszaleć na punkcie straszliwego mordu w nocnym tramwaju.
***
Wróciła do domu z wypchanym bebechem. Najpierw starannie zaryglowała drzwi, potem zrzuciła w przedpokoju płaszcz i perukę. Zęby, szpony i kawałki drutu rozsypała na mahoniowym kredensie przed lustrem. Nie spodobało jej się własne odbicie. Ciało wyglądało na mocno znoszone. Potężnym szarpnięciem zerwała z siebie skórę, która pękła z trzaskiem. Nie dbała o to, i tak nie planowała w najbliższym czasie podszywać się pod staruszkę, a jeśli wróciłaby jej na to ochota, mogła bez trudu zdobyć nową powłokę. Znowu stała się bezpłciową istotą pokrytą powoli usychającymi mięśniami. Eliksir przestawał działać.
Skierowała się do kuchennej garderoby. Wrzuciła pozostałość po młodej piękności(karczek!) do drewnianej kadzi. Zbiornik wypełniała dobrze konserwująca skórę woda z popiołem. Zawczasu przygotowała roztwór, by potencjalny nowy strój nie zgnił. W końcu nigdy nie wiadomo, z czym wróci się z wyprawy na miasto. Jako że szczęście jej dopisało, postanowiła uczcić sukces i już najbliższej nocy wyruszyć na miasto jako seksowna blondynka.
Zaspokoiwszy swą kobiecą próżność przystąpiła do właściwych obowiązków.
Uklęknęła na śliskiej od ludzkiego tłuszczu podłodze i odgarnęła fałd szarej płachty. Odsłoniła dużą srebrną misą. Ceremonialne naczynie pokrywały starannie wyryte mistyczne znaki. Uniosła leżący na dnie misy kawałek czarnego korzenia i włożyła go do ust. Po przełknięciu rośliny jej odsłonięte mięśnie twarzy poruszyły się, ukazując grymas obrzydzenia. Wcisnęła długie palce w swój żołądek i zaczęła ugniatać. Po chwili zwymiotowała wszystko, co tej nocy zjadła.
Mimo raju dla czułych kubków smakowych jedzenie nie było jej do niczego potrzebne. To magia podtrzymywała ją przy życiu, tak jak magia budziła w niej głód podczas pory karmienia. Przepuszczone przez kwasy żołądkowe mięso było tylko kolejnym magicznym rekwizytem.
Podniosła się z posadzki i niosąc zbiornik z rzygowinami wróciła do sieni. Przeszła na koniec korytarza i odstawiła ceremonialną misę. Odsłoniła grubą zasłonę, na którą z przejęciem zerkała przed wyjściem na łowy. Draperia kryła za sobą wejście do kolejnego pomieszczenia. Stalowe drzwi zamknięte na cztery spusty. Zaczęła odciągać po kolei zasuwy. Nie weszła od razu do wnętrza, zamiast tego przyłożyła do metalu dziurę w głowie, w około której powinno być uformowane ucho i zastygła na moment. Kontemplowała przerywaną tylko jej własnym świszczącym oddechem grobową ciszę.
Zaszła w niej jakaś osobliwa zmiana. Ulotniła się gdzieś cała pewność siebie, a miejsce nonszalancji drapieżcy zajęła lękliwa czujność ofiary.
Delikatnie przekręciła gałkę klamki. Zawiasy otwieranych powoli drzwi skrzypiały niemiłosiernie. Z pomieszczenia buchnęło potwornym smrodem. Z bojaźnią wychyliła głowę i pozbawionymi powiek oczami próbowała przeniknąć smoliście czarną ciemność. Nie była w stanie niczego dostrzec. Bała się tego, co czyhało w obskurnym pokoiku, ale musiała być posłuszna woli bogów. Podniosła misę z mięsem, wzięła głęboki wdech i powoli weszła do środka. Za progiem stuknęła łokciem włącznik światła.
***
Wisząca nisko żarówka rozbłysła słabym żółtym światłem. Wnętrze, z wyjątkiem sufitu, pokrywały brudne ceramiczne płytki ułożone w czarnobiałą szachownicę. Pod stropem kłębiły się grube rury. W przeciwieństwie do reszty zagraconego apartamentu pokoik był zupełnie pozbawiony sprzętów czy mebli.
Na podłodze, przy jednej ze ścian, leżał skulony w pozycji embrionalnej pulchny chłopiec. Był nagi. Otaczał go namazany krwią mistyczny symbol.
Wysuszona istota silnie napięła wszystkie mięśnie. Widok dziecka napawał ją przerażeniem. Instynkt samozachowawczy nakazywał jej uciekać, odruch był jeszcze silniejszy niż wywołany magią głód. Powściągała się wielkim wysiłkiem woli. Musiała wypełnić swe zadanie, nie mogła okazać nieposłuszeństwa bogom. Powoli zbliżyła się do chłopca. Dzieciak nie reagował ani na zapalone światło, ani na jej obecność. Opadła na kolana, pokornie pochyliła głowę i drżącymi rękoma wysunęła przed siebie naczynie z wymiocinami. Postawiła misę wewnątrz narysowanego krwią ochronnego kręgu i szybko cofnęła ręce. Zwinięty w kłębek malec nie zareagował. Podniosła się i powoli, nie spuszczając z niego wzroku, zaczęła iść tyłem w kierunku drzwi. Nagle poruszył ręką. Natychmiast upadła twarzą na ziemię.
***
Rozrywając gobelin rzeczywistości wlał się do tego świata. Był bogiem zstępującym na ziemię, bluźnierczą nicością, która zyskała cielesną formę. Ale wewnątrz tej cielesnej formy wciąż był sześcioletni chłopiec. Obie jaźnie od teraz miały rywalizować o kontrolę nad ciałem. Dopiero przez ścisłe przestrzeganie pór karmienia można było wyrugować dziecięcą świadomość z nowego domu bóstwa.
Nie wiedziała, kto właśnie zasiadał za sterami, dlatego roztropnie oddała mu cześć. Ciało nabierało prawdziwie boskich mocy, do których obie jaźnie miały dostęp. Wolała uniknąć rozgniewania przerażonego sześciolatka, mogącego zniszczyć ją jednym gestem.
Chłopiec przekręcił się na plecy i niezgrabnie poruszył kończynami. Wyglądał jak żuk, który nie może stanąć na nogi. Nagle, jak gdyby nie istniała grawitacja, uniósł się nad ziemię i płynnie obrócił całe ciało. Ustawił się twarzą w jej stronę. Świdrował ją nabiegłymi krwią zmrużonymi oczami. Nienaturalnie szeroko rozwarł dziecięce usta i uniósł pulchną dłoń. Jak na rozkaz pokarm z misy ceremonialnej wzbił się w strumień i ruszył do góry, odnajdując drogę do jego ust. Brzuch dziecka napompował się jak balonik. W krótką chwilę wchłonął ogromną ilość mięsa. Po zjedzeniu opadł na ziemię, jak gdyby przeciążyło go to, co właśnie połknął. Przemówił do niej bez otwierania ust. Hipnotycznym basowym szeptem rozkazał przywrócenie ciszy i ciemności.
Miała tej nocy sporo szczęścia. Ciało sześciolatka było we władaniu boga. Syte bóstwo, najwyraźniej zadowolone z jakości podanego mięsa, wyjątkowo nie wymierzyło jej kary.
Chwyciła ceremonialną misę i wybiegła z pokoju. Szybko zatrzasnęła drzwi na wszystkie spusty. Odetchnęła z ulgą. To była wyjątkowo udana pora karmienia.
Już niedługo zstępujący bóg obejmie pełną władzę nad ciałem dziecka, a wtedy…
autor ilustracji: Kamil „LUPUS” Boettcher