Oszpicyn, czyli łyżka miodu w beczce dziegciu

Oszpicyn to nazwa Oświęcimia, której używali tamtejsi Żydzi. Jest to też tytuł nazywanej „kryminałem z elementami horroru” powieści Krzysztofa A. Zajasa, wydanej w lutym zeszłego roku przez Marginesy. Opowiada historię dziennikarza Wojciecha Jaromina – jest on również narratorem, więc czytelnik spędza z nim bardzo dużo czasu – który zostaje wciągnięty w poszukiwanie wyjaśnienia niezwykłych wydarzeń. W Oszpicynie dochodzi do kilku nieszczęśliwych wypadków z udziałem dzieci, które jakby coś opętało. Jaromin szybko przekonuje się, że w tym wyrażeniu kryje się coś więcej, a cała sprawa wiąże się z niechlubną historią okolicy.
Postać Wojciecha Jaromina w roli narratora jest niestety pomyłką, a jego nieudolność podkreśla ta część książki, gdzie poznajemy wydarzenia z przeszłości, z perspektywy Abrahama Zylbersztajna. W tych fragmentach autor zdecydował się na zwyczajną narrację trzecioosobową i w tej świetnie sobie radzi, przy okazji wyciągając na wierzch potencjał, jaki drzemał w pomyśle. Osobiście uważam, że tego typu fabuły – znane choćby z głośnego filmu „Pokłosie” – mogą być ciekawe i poruszające, a do tego jak mało co nadają się do konwencji kryminalnego horroru, Wymagają jedynie odpowiedniej wrażliwości i mądrego podejścia do tematu. Zajas co prawda wpadł na dobry pomysł, niestety do zrealizowania go zabrakło mu odpowiedniego warsztatu – a może była to tylko błędna decyzja artystyczna? Przypuszczalnie gdyby zamiast ciągnących się niemiłosiernie opisów miotającego się z miejsca na miejsce Jaromina powstała uboższa w szczegóły i wątki poboczne historia o bardziej skoordynowanym śledztwie, mielibyśmy coś znacznie zjadliwszego. A przeplatanie jej narracją o Zylbersztajnie i dzieciach w miarę odkrywania kolejnych wskazówek byłoby może dość konwencjonalne, ale na pewno klarowniejsze i przyjemniejsze w odbiorze.

Może niewłaściwe z mojej strony jest takie gdybanie i należałoby ocenić książkę ściśle według tego, co czytelnik dostaje do rąk – a dostaje opowieść przegadaną, okraszoną groteskowymi dialogami i mało wyrazistymi postaciami drugoplanowymi, którym specyficzna narracja nie pozwala należycie się zaprezentować. W dodatku przez osobowość Jaromina i jego często zwyczajnie durne uwagi i nieśmieszne żarty, cierpi warstwa nadnaturalnej grozy. Czasami, owszem, zdarzają się pomysłowo upiorne sceny, jednak narrator szybko niweczy kiełkujący nastrój. Jaromin jest protagonistą wyjątkowo antypatycznym i chociaż rozumiem, że nie jesteśmy w przedszkolu i nie mamy do czynienia z literaturą, w której ważny jest urok osobisty głównego bohatera, świadomie czynię z tego zarzut. Niestety odniosłam wrażenie, że w zamierzeniu Jaromin miał być właśnie fajnym, gadatliwym, dowcipnym ziomkiem; takim przeciwieństwem poważnego detektywa. I to mi zgrzyta z konwencją książki – taka narracja sprawia, że całość czyta się jak przygodę, a nie horror czy thriller z elementami nadprzyrodzonymi, który ma opowiadać o traumie Holokaustu.

Pal licho poważną tematykę, to jest w ogóle szerszy problem we współczesnym horrorze i pozwolę sobie na małą dygresję. W książce pojawiają się różne autotematyczne uwagi: Jaromin „nie zna się na parapsychologicznych bajdurzeniach i grozie w stylu fantasy”, a w innym miejscu pyta: „I czy ja muszę grać w tym tanim horrorze? Z popieprzonym scenariuszem, w którym lampy na ulicach wykrzykują hitlerowskie rozkazy?” Nie tylko Zajas pozwala sobie na tego rodzaju ironiczne zabiegi, które mają chyba pokazywać dystans pisarza do tworzonej opowieści. W rzeczywistości jednak obnażają niepewność i zwątpienie autora – na wszelki wypadek trzeba zakwestionować powagę tworzonej prozy, jakby pisanie powieści gatunkowej (i – o zgrozo! – horroru) było powodem do wstydu. Trochę to przypomina wołanie przed egzaminem, że się nic a nic nie uczyło, na wypadek gdyby dostało się złą ocenę. Nie zawsze i nie wszędzie takie zabiegi będą niewłaściwe czy niekorzystne, jednak w tym i wielu innych przypadkach czuję, że pisarz poddaje się na starcie i zawczasu odbiera swojej historii powagę, zawczasu sugeruje pastisz. Jeśli autor nie wierzy w swoją historię, dlaczego czytelnik miałby zawiesić niewiarę i dać się wystraszyć?


A wracając do „Oszpicyna”, Zajas sięga czasami po rozwiązania, przy których ciężko o to wspomniane wyżej zawieszenie niewiary i które wzbudzają ambiwalentne uczucia. Oto jedna z postaci zostaje wyciągnięta z wody, odpycha ratownika przystępującego do reanimacji (po co reanimować kogoś, kto ewidentnie oddycha?), by wycedzić niewyraźnie jedno słowo, złapać teatralnie Jaromina kościstymi palcami i wyzionąć ducha. Ratownik wtedy uznaje reanimację za zbędną: umarła to umarła, koniec. W innym miejscu inna postać magicznym sposobem zyskuje godną podziwu sprawność i chociaż większość książki była niezbyt przebojowa, nagle budzi się w niej trudna do okiełznania dzikość. I dałoby się to jakoś przełknąć, jakoś w to uwierzyć, bo w końcu dzieją się w Oszpicynie rzeczy niewytłumaczalne, ale żeby rzucać jakieś żarciki o Larze Croft i kung fu… tylko Jaromin potrafi w kulminacyjnym momencie tak zarżnąć klimat.

Inna rzecz to zwyczajny nadmiar tekstu. Często w trakcie lektury odnosiłam wrażenie, że powieści przydałoby się porządne cięcie. Pierwsze na przemiał powinny pójść różne banalne przemyślenia Jaromina, wiele powtórzeń i literackiej waty. Czasami niepotrzebne wydają się całe wątki. Na przykład w drugiej części Jaromin potrzebuje pretekstu, żeby wrócić do Oszpicyna, więc powstaje długie podbudowanie fabularne tylko po to, by tam znowu pojechał. Wprowadzone w tym miejscu postaci są następnie długo ignorowane i ostatecznie znikają, nie wprowadziwszy do fabuły niczego istotnego. A przy tym jakoś zabrakło miejsca na rozwinięcie choćby kwestii współczesnego antysemityzmu – reprezentuje go jedna postać łysego narodowca, potraktowanego niezbyt wnikliwie, a gdy Jaromin widzi „nagryzmolony sprayem napis ŚMIERĆ ŻYDOM” kwituje to beztroskim „Jasne, ćwoki. Gdzie wam do kosmicznej harmonii elementów”.

Tej harmonii elementów w książce zdecydowanie zabrakło i taki jest mój główny wobec niej zarzut. Wszystko w zasadzie sprowadza się do narracji, bo pomysł na historię naprawdę był udany, upiorne sceny bez głupkowatych uwag Jaromina miałyby szansę dobrze wybrzmieć, fragmenty o historii Zylbersztajna wciągają piekielnie i zostawiają na koniec bardzo dobre wrażenie (te jednak zaraz psuje znowu Jaromin!). Dlatego ostatecznie stwierdzić muszę, że jeśli Zajas uśmierci ostatecznie postaci pokroju narratora „Oszpicyna”, ma szansę pisać całkiem solidne rzeczy. Nie wiem, czy wychodzę teraz na niesamowicie optymistyczną – pisząc takie uwagi na koniec długiego wywodu o wadach książki – czy może na nieświadomą tego, jaki w rzeczywistości wydźwięk ma stworzona przeze mnie recenzja. W zasadzie jednak proporcje tego tekstu odpowiadają proporcjom samej książki, gdzie historia Abrahama stanowi łyżkę miodu w beczce dziegciu narracji Jaromina. Czy jest w stanie ją osłodzić?

Oszpicyn, czyli łyżka miodu w beczce dziegciu
Przewiń na górę