Pisałem jakiś czas temu o książkach Dana Browna, thrillerach o tematyce religijnej. W tekście „Pora na bestseller” namawiałem Was do pisania w podobnej konwencji opowiadań grozy. Nie wiem, ilu z Was się na to zdecydowało, ale chciałbym przedstawić jeszcze jeden bardzo ciekawy pomysł, i to taki, który już zdobył popularność. Dlatego dziś będzie przede wszystkim o aniołach.
Na pewno wyobrażacie sobie jakoś anioły. Jako że zamieszkujemy kraj, który zwykło się uznawać za chrześcijański, to jestem przekonany, że dominująca będzie biblijna wizja anioła. Młodzieniec o olśniewającej urodzie, jakiego niewiasty spotkały przy grobie Chrystusa, lub też archanioł Gabriel znany ze sceny Zwiastowania, to typowe ikony, które przychodzą na myśl, gdy myślimy o aniołach. Podążając dalej religijnym tropem, możemy dodać, że są oni bezpłciowi – taką tezę wysnuł niegdyś św. Tomasz z Akwinu. Z kolei malarstwo prezentuje anioły najczęściej jako skrzydlate istoty, pięknych młodzieńców, lub słodkie bobaski – cherubinki – bynajmniej nie pozbawione płci. Prosty z tego wniosek, że aniołom wraz z wiekiem odpadają siusiaki. Jednak nie takim dywagacjom chciałem się tu dzisiaj oddać.
Muszę przyznać, że żadna z tych wizji nie przemawia zbytnio do mojej wyobraźni. Dlaczego? Nie mam nic przeciwko skrzydłom, ale to trochę naiwne uważać, że tak potężne istoty można porównać do modeli z reklamówek. Piękno? Owszem, czemu nie. Ale raczej nie w naszym, ziemskim rozumieniu.
Współczesna popkultura wykorzystuje postaci aniołów bardzo często. Mamy anioły zarówno w filmie („Michael”, „Stigmata”, cykl „Armia Boga” zapoczątkowany przez Gregory’ego Widena w 1995 roku, czy choćby wyświetlany niedawno w naszych kinach „Constantine”), jak i w literaturze (że wspomnę choćby „Morderstwa i tajemnice” Gaimana czy cykl Maji Lidii Kossakowskiej). Nie są jeszcze tak popularne jak Pokemony, ale już niedługo może się to zmienić.
Co powoduje pojawianie się aniołów na każdym kroku? Ano właśnie to, że zaciera się znacznie prawdziwszy, ale trudniejszy do sprzedania wizerunek anioła, jaki propaguje Stary Testament. Tam anioły raczej nie zwiastują nic dobrego. Są Głosem Boga i w jego imieniu niszczą, palą i mordują. Tak było choćby w Sodomie i Gomorze.
W takiego anioła mogę uwierzyć, pasuje on do układanki dużo lepiej, niż John Travolta w bokserkach, drapiący się po kroczu*. Beznamiętny i posłuszny, śmiertelnie niebezpieczny anioł nadaje się na pogromcę zbuntowanego Szatana.
Nie bez powodu przywołałem powyżej dwie serie. Filmowa „Armia Boga” opowiada o drugiej wojnie w niebie. Jak zapewne wiecie, pierwsza to ta, w której Zastępy Niebieskie pokonały Lucyfera. Druga zaś spowodowana była rozłamem pomiędzy niebiańskimi frakcjami. Powodem tego rozłamu – zgodnie z wolą scenarzystów – jesteśmy my, ludzie. Zazdrość potężnych wojowników, dowodzonych przez Gabriela, doprowadziła to kolejnej bratobójczej walki.
Pierwsza – i najlepsza moim zdaniem – część filmu opowiada o tym, jak Gabriel postanawia zdobyć duszę martwego amerykańskiego pułkownika, który podczas jednej z kampanii dopuścił się kanibalizmu. Ma to udowodnić Stwórcy, że ludzie są gatunkiem zdegenerowanym. Nie wiem, czemu wybrano akurat taką personę, ale efekty były ciekawe, kiedy dusza ta zamieszkała w małej indiańskiej dziewczynce. To właśnie ją chronią przed Gabrielem bohaterowie filmu – policjant i nauczycielka. Kiedy zbliża się czas starcia z potężnym przeciwnikiem, dziewczynka z demoniczną precyzją mówi o walorach obronnych miejsca, w którym się zatrzymali.
Film jest pełen chrześcijańskich mitów przesądów, amerykańskiej popkultury i wątków charakterystycznych dla amerykańskich horrorów z lat 90-tych. Mamy tu nawet Szatana, który odmawia Gabrielowi pomocy, argumentując, iż „Dwa piekła to o jedno za dużo”. Mimo że film ma zdecydowanie rozrywkowy charakter, to pierwsza część cyklu stała się w niektórych kręgach kultowa. Kolejne epizody nie są może złe, ale nie są też na tyle dobre, by tu się nimi szerzej zajmować. W roku 2005 ukazały się aż dwa. Nie gra w nich jednak Christopher Walken, więc tym bardziej nie będę Wam zaprzątał nimi głowy.
Wspomnę za to o czym innym – warto bowiem zastanowić się, jak sprawy „angieliczne” mają się na naszym gruncie. Tak się składa, że od jakiegoś czasu możemy obcować z aniołami w świecie wykreowanym przez Maję Lidię Kossakowską w jej cyklu opowiadań i powieści „Siewca Wiatru”. O ile powieść skupiająca się na losach Daimona Freya i kilku innych postaci żyjących w Niebie, Otchłani i Limbo to właściwie opowieść fantasy w nietypowej scenerii, o tyle opowiadania z tego samego cyklu, to już nieco inna sprawa.
Kossakowska przedstawia anioły jako rasę stworzoną przez Pana, zamieszkującą świat z grubsza mogący kojarzyć się z fantasy. Sporo tu polityki, zwłaszcza na najwyższym szczeblu. Jednak w opowiadaniach ze zbioru „Obrońcy królestwa” mamy też do czynienia z czymś w rodzaju urban fantasy, a czasem nawet z grozą. Co prawda autorka zapowiada, że kończy na razie z cyklem o aniołach, ale i tak jej książki pozostają jednymi z ciekawszych pozycji w tym temacie. Skrzydlaci wojownicy Kossakowskiej prawdopodobnie jeszcze powrócą. Mam wrażenie, że ich przygody to historie, które same się opowiadają i autor nie ma innego wyjścia, jak je zapisywać.
Czemu zestawiam ze sobą te dwa przypadki? Ponieważ oba pokazują anioły, które mogą kroczyć po ziemi, przeżywać swoje emocje i rozterki. W gruncie rzeczy, mimo że czują się lepsi od ludzi,są do nas podobni. Kochają i nienawidzą, walczą o tak niskie sprawy, jak władza. Lucyfer Kossakowskiej jest przez dawnych przyjaciół pieszczotliwie nazywany „Lampką”, a Gabriel z „Armii Boga” gra na trąbce, co jest zabawną aluzją do trąb, które zburzyły mury Jerycha. Na dodatek ów przywódca zastępów anielskich nie potrafi prowadzić samochodu – wyraźnie nie po drodze mu ze współczesną techniką. Czy dzięki takim zabiegom możemy się identyfikować z bohaterami? Mimo wszystko raczej nie. W końcu to przecież anioły – istoty wyższe, cokolwiek by to miało znaczyć. Ale mam wrażenie, że jest nam do nich bliżej, niż do skrzydlatych cherubinków i udomowionych aniołów z amerykańskich seriali.