Jest coś w kryminałach retro, co sprawia, że sięgają po nie – przynajmniej od czasu do czasu – nawet zagorzali miłośnicy nowoczesnych gadżetów i technologii. Może to urok dawnego świata, wszystkie te eleganckie dorożki, tużurki i krynoliny? Może jesteśmy ciekawi, jak też rozwiązywało się zagadki kryminalne w czasach, gdy nikt nie słyszał o badaniach DNA czy nawet odbitkach linii papilarnych, a detektyw miał do dyspozycji niemal wyłącznie logikę i intuicję?
Jakakolwiek jest przyczyna, faktem pozostaje niemalejąca popularność takich autorów, jak Borys Akunin, który stworzył jedną z najbardziej interesujących postaci wśród detektywów – Erasta Fandorina. W kolejnych (począwszy od „Azazela”) tomach cyklu czytelnik śledzi dojrzewanie tego bohatera: od młodzika, który rumieni się, skarcony przez przełożonych, po statecznego detektywa, którego darzą zaufaniem wszystkie najważniejsze osoby w carskiej Rosji (inna rzecz, że rumieniec mu pozostał). Fandorin budzi sympatię czytelnika: wyprzedza swoją epokę, jest otwarty na nowinki, kryształowo uczciwy i nieprawdopodobnie inteligentny.
My, starzy wyjadacze, wiemy jednak doskonale, że detektyw powinien mieć „skazę”. Na przykład albo pije, jak Harry Hole, albo usiłuje nie pić, jak Sasza Załuska. Jeśli przyjrzymy się bliżej Fandorinowi, dostrzeżemy taką rysę także u niego. Nasz Erast Pietrowicz ma mianowicie poważny problem z kobietami. Nie żeby go nie lubiły, Boże broń. Lubią, aż za bardzo. Tyle, że on się po prostu nie angażuje. Jest przeraźliwie samotny, ale zabrania sobie miłości. Dlaczego? O tym właśnie opowiada jedenasty tom serii, zatytułowany „Diamentowa Karoca” (w Polsce wydany w dwóch tomach: „Łowca ważek i „Między wierszami”).
Kiedy polecono mi lekturę „Diamentowej karocy” – a polecano z całą mocą – podeszłam do tego sceptycznie. Wcześniej znałam tylko „Azazela” i „Gambit turecki”, akurat dwie słabsze części cyklu, toteż nie bardzo wierzyłam, że tym razem kryminał retro może mnie rzucić na kolana. Czytając „Łowcę ważek”, utwierdziłam się w tym przekonaniu. Oto mamy rok 1905. Śledzimy poczynania Rybnikowa, oficera o azjatyckich rysach, który okazuje się japońskim dywersantem (pseudonim „Akrobata”). Trwa wojna rosyjsko-japońska, a działania Akrobaty mają na celu sparaliżowanie kolei. Oczywiście jego niecne knowania udaremnia nasz dobry znajomy, Erast Fandorin.
Pewnie nie zabrałabym się wcale za drugi tom, gdyby pierwszy nie miał tak zaskakującego zakończenia, że czytelnik zaczyna wątpić, czy na pewno wszystko dobrze zrozumiał. Otwiera więc „Między wierszami” – książkę niemal trzykrotnie obszerniejszą od „Łowcy ważek” – i przepada na dobre. Przenosi się w czasie – 27 lat wstecz – i wraz z młodziutkim Erastem Fandorinem przybywa do Jokohamy. Zaczyna uczyć się japońskich obyczajów, dowiaduje się wreszcie, skąd wziął się towarzysz Fandorina z poprzednich tomów – Masa, a także poznaje tajniki sztuki uwodzenia oraz… treningu ninja.
Od tej chwili nic już nie będzie takim, jakim się wydaje, nawet jeśli naiwnie wierzymy, że z każdym kolejnym fragmentem jesteśmy bliżej rozwiązania zagadki zabójstwa ministra Okubo. Ostatni zaś rozdział, zatytułowany po prostu „PS”, niezawodnie sprawi, że gorączkowo sięgniemy po tom pierwszy, by jeszcze raz przeczytać jego zakończenie, klnąc w duchu, że nabytą właśnie wiedzą nie możemy podzielić się z naszym ulubionym detektywem. To chyba jeden z nielicznych przypadków, kiedy czytelnik wie więcej niż główny bohater – i kiedy jest to wiedza aż tak bolesna.
Majstersztyk! Polecam!