CZAROWNICA: Palec mię świerzbi, to dowodzi, że jakiś potwór tu nadchodzi!
Makbet William Shakespeare
Śmierć to jedna z podstawowych motywacji człowieka. Motor jego działań, niewidzialny silnik, który napędza pełnię życia. Każdego dnia zbliża się coraz bardziej, podchodzi spokojnie, niespiesznie, niemal niezauważalnie. Otacza nas i co rusz powraca w przypadkowych konwersacjach, w wiadomościach ze świata, w wypadkach wokół. Śmierć, Śmierć, Śmierć. Czasami niepoliczalna, kryjąca się za niewyobrażalną liczbą, a czasami niczym groźba – wynik choroby, konsekwencja nieostrożności, ostrzeżenie. Nie da się uciec od Śmierci, więc podświadomie poddajemy się lękom, boimy się jej, bo jest totalnie niepojęta, niezrozumiała. Nie da się Śmierci oswoić, nie sposób się od niej odwrócić. A do Śmierci przybliża człowieka nieubłagany Czas. Rozpędzony, nieustępliwy, czas, którego nie sposób zatrzymać. A gdyby tak móc uchwycić chwilę? Cofnąć wskazówki i żyć wiecznie? Czy nie byłby to najpiękniejszy ze snów?
„I think it uses Death as a threat. Death doesn’t exist. It never did, it never will. But we’ve drawn so many pictures of it, so many years, trying to pin it down, comprehend it, we’ve got to thinking of it as an entity, strangely alive and greedy. All it is , however, is a stopped watch, a loss, an end, a darkness. Nothing. And the carnival wisely knows we’re more afraid of Nothing than we are afraid of Something. You can fight Something. But… Nothing?”
O Śmierci, o tych, którzy jej uciekli i tych, którzy marzą, by przed nią się ukryć i dostać jeszcze jedną szansę opowiada powieść amerykańskiego mistrza halloweenowych historii i jesiennej atmosfery, czyli Raya Bradbury – „Jakiś potwór tu nadchodzi” („Something Wicked This Way Comes”). Ten tytuł wyciągnięty prosto z szekspirowskiego „Makbeta” nie przypadkiem wprowadza czytelnika do tajemniczego światu jesiennego lunaparku – to zapowiedź tego, co najpotworniejsze, co potrafi zniszczyć całą radość życia – samego człowieka. Bo to właśnie Makbet wkracza na scenę na zawołanie Czarownicy czuwającej nad kotłem. U Raya Bradbury to ludzkie słabości, bolączki, lęki i nierealne marzenia sprowadzają nieszczęście. Człowiek jest inicjatorem swojego upadki i klęski – to przez niego, tak jak u Makbeta, Śmierć podchodzi cichaczem pod drzwi.
W ostatnich dniach października, do miasteczka Green Town w stanie Illinois przyjeżdża ni stąd, ni zowąd lunapark. Zapowiada się niewinnie – wszechobecnym zapachem waty cukrowej, lukrecji, muzyką rozbrzmiewającą w coraz chłodniejszym powietrzu. Dla każdego wesołe miasteczko oznacza coś innego, ale dla trzynastoletnich chłopaków – Willa Hallowaya i Jima Nightshade’a – lunapark to nowa przygoda i miejsce, które skrywa sekret. Pełni życia, przyjaciele na zawsze i na wieki, gotowi rzucić się za sobą w ogień, czują, że to nie będzie zwyczajne wesołe miasteczko, a jego atrakcje – cienie, karuzela, labirynt luster i „najpiękniejsza dziewczyna na świecie” to tylko przykrywka dla czegoś, co siedzi w jego czeluści. Atrakcja należy do człowieka nazwiskiem Dark, zwanego również Ilustrowanym Człowiekiem. Napięcie wzrasta, gdy kolejni mieszkańcy Green Town ulegają niepokojącemu wpływowi tak lunaparku, jak samego właściciela. Powracają dawne obsesje, marzenia o lepszym życiu, kiedyś, gdzieś, dawno temu, gdy przyszłość zdawała się świetlista, a życie nie było takie nijakie, pełne straconych złudzeń na amerykańskiej prowincji…
Powrót do przeszłości, wieczna młodość i odzyskanie utraconych lat to główne wątki poruszone w „Jakiś potwór tu nadchodzi”. Zafiksowanie na tym punkcie to jakby skaza dorosłości, której dzieci wciąż jeszcze nie posiadają, a do której dążą, chyba, że w porę zorientują się jak piękna jest teraźniejszość i nie warto tylko nawracać myślami wstecz. Jim i Will to symbole nastoletnich lat – ich żywiołem jest życie w najczystszej postaci. Kochają pęd, uwielbiają biec, byle czas nigdy się nie zatrzymywał, trwał, a oni dorastali. Z początku nie rozumieją pułapek, które czyhają na mieszkańców Green Town w lunaparku Darka. Skąd mieliby pojąć, że większość znajomych im twarzy pragnie innego życia? Marzy o nowej szansie, o odzyskaniu tej witalności? Takimi mrzonkami karmią się dziwolągi z wesołego miasteczka. Ci, których nazywa się „jesiennymi ludźmi” – ci, których należy się strzec, a dla których śmierć jest podstawą egzystencji.
“Beware the autumn people… For some, autumn comes early, stays late through life…For these beings, fall is the ever normal season, the only weather, there be no choice beyond. Where do they come from? The dust. Where do they go? The grave. Does blood stir in their veins? No: the night wind. What ticks in their head? The worm. What speaks from their mouth? The toad. What sees from their eyes? The snake. What hears with their ear? The abyss between the stars. They sift the human storm for souls, eat flesh of reason, fill tombs with sinners. They frenzy forth. In gusts they beetle-scurry, creep, thread, filter, motion, make all moons sullen, and surely cloud all clear-run waters. The spider-web hears them, trembles- breaks. Such are the autumn people. Beware of them.”
Ray Bradbury pod płaszczykiem grozy, niby tanich lunaparkowych straszności i nocnych marów ukrył opowieść o przemijaniu i o tym, jak bardzo człowiek nie potrafi wyzbyć się myśli o śmierci. Śmierć zabiera radość życia, kradnie całe lata, które znikają naznaczone skazą zmarnowanych chwil. Dark tylko udaje, że można odzyskać przeszłość, jak każdy właściciel lunaparków tworzy iluzje, jednak te, którymi on przewodzi zabierają też wszystko inne – nie dają ukojenia, nie pozwalają zapomnieć. Spełniają sny od razu zamieniając je w nieodwracalne koszmary, bo jemu nie zależy na niczym, tylko na zachwianiu wiary, na odebraniu nadziei, na wciągnięciu swoich ofiar w pazury śmierci, bo to jej najbardziej się przecież boją. Manipulacja i strach to jego podstawowa broń, niezawodna, gdy dorosły człowiek wpadnie w sidła nostalgii, a jednak dziwnie nieefektywna, gdy przyjaźń i niczym nieskażone życie wtargnie do jego królestwa. Wtedy może lunapark zniknie, ale nie na długo, bo wkrótce przywdzieje kolejną maskę, ruszy w trasę i powróci znowu, kolejnej jesiennej nocy.
„Jakiś potwór tu nadchodzi” Raya Bradbury to kolejna z jesienno-październikowych opowieści tego autora, które zabierają czytelnika do świata okołohalloweenowego szaleństwa, do krainy, w której ścielą się mgły, gdzie zmierzch trwa dłużej niż jutrzenka, a zmrok zapada znienacka i skrywa sekrety w ciemności. Nic nie jest tu jednoznaczne, bo nawet jesienni ludzie nie mają tylko jednej twarzy. To istoty, dla których śmierć jest życiem, ale to także wszyscy ci, dla których jesień to czas radosnych przygotowań do zimowego snu. To wampiryczne dziwolągi z wiatru i ziemi, a jednak też szczęście pędzące przez zasypiające pola. To opowieść o zanikającym lecie młodości i nadchodzącej jesieni dorosłości, której przecież nie trzeba się bać, a raczej warto wyczekiwać z poczuciem spełnienia.
Powieść Raya Bradbury to wspaniała, poetycka uczta o niezapomnianej atmosferze przywodzącej na myśl wirujące, żółciejące liście, zapach z kominów osadzający się o zmierzchu, drgający płomień świecy na grobie bliskiej osoby. To dyniowy uśmiech wynurzający się z ciemności. Huknięcie czegoś, co przelatuje pośród nocnych chmur. Kwintesencja jesieni, ostatnie dni października zamknięte pośród stron.