O Jo Nesbø słyszałem wiele dobrego. Wstyd się nawet przyznawać, ale nie czytałem nigdy żadnej z jego powieści. Przymierzałem się, zabierałem, po czym wychodziło na to, ze z Nesbø mi jakoś nie po drodze. Może dlatego, że mam wrodzoną awersje do „modnych” pisarzy, których to powieściami zaczytują się ludzie w autobusach komunikacji miejskiej. Jak na ironię, jadąc waśnie takim autobusem, gdzieś w okolicach warszawskiego przystanku Centrum, zobaczyłem plakat reklamujący ekranizacje jednej z książek Norwega – mianowicie Łowcy głów. Tak też wyglądał mój pierwszy kontakt z twórczością Skandynawa a raczej z jej odpowiednikiem przefiltrowanym na potrzeby wielkiego ekranu.
Zakończony seans pociągnął za sobą refleksję, która sama mnie zadziwiła. Tolkien pisał w swoim dziełku Mythopoeia o „zawieszeniu niewiary” – swoistym paradygmacie literatury wyobraźni. Nadmienić tu warto, że Tolkien zapożyczył się u Samuela T. Coledridga, który to powyższą tezę wysnuł już w roku 1817 w dziele Biographia Literaria. Najprościej wyjaśniając istotę problemu, chodzi o to, że świat literacki musi być tak skonstruowany, aby czytelnik, wiedząc o tym, że jest to fikcja, mógł bez problemu w ów wykreowaną rzeczywistość i zdarzenia uwierzyć. Ale Łowcy głów to przecież nie fantastyka. Tu zaczyna się problem z filmem Mortena Tylduma – niby wszystko jest realne, a mimo to podczas seansu kręciłem głową i marudziłem pod nosem „to przecież jakaś bajka”.
Sprawiedliwie trzeba przyznać, że pierwsza połowa filmu jest świetna. Jednak później kuriozalne wręcz nieprawdopodobieństwa mnożą się niczym różnego typu show z gwiazdami w rodzimej telewizji. Zacznijmy jednak od początku… Mamy więc Rogera – trzydziestolatka, najlepszego w Norwegii headhuntera, który ma wszystko, czego do szczęścia potrzeba, a nawet więcej: willę, żonę prowadzącą galerię sztuki i inne zbytki. Czymś jednak trzeba za to płacić, a pensja headhuntera nie jest wystarczająca, więc Roger od czasu do czasu zajmuje się kradzieżą dzieł sztuki. Taka sielanka trwałaby pewnie długo, gdyby nie spotkanie biznesowe z Clasem Grevem i próba kradzieży obrazu, który jest w jego posiadaniu. O fabule rozpisywał się jednak nie będę, bo i nie to jest moim celem.
Tyldum przegiął. Rogerowi kradzież oczywiście nie wychodzi na dobre, a poza tym wplątuje się w nie lada kabałę. To jednak stanowi tylko tło dla „wysmakowanych” niedorzeczności, jakie pojawiają się na ekranie. Jest to symptomatyczne dla sporej części kinowych produkcji – coraz bardziej zaczyna się przeginać w pewnych sprawach, jakby widz wszystko łykał, a każde szokujące zdarzenie było kolejną garścią wyczekiwanego i smakowitego popcornu. Widzieliśmy już takie rzeczy w Dziewczynie z tatuażem. Sceny, które mogły trwać kilka sekund i być tylko mocnym akcentem, zostały rozciągnięte do maksimum. Szokowały, to fakt, ale też zniesmaczały i nie miały chyba najważniejszej cechy warunkującej ich istnienie w obrazie – poza wywołaniem konkretnego efektu na widzu, nie wnosiły do filmu nic nowego.
Moralizował nie będę, każdy ma swoje zdanie na ten temat lub jeszcze je sobie wyrobi. Nie lubię jednak takiej sztuki dla sztuki lub – co bardziej odpowiednie – przeginania dla przeginania, tylko po to, aby grupki nastolatków szemrały między sobą i biegły do kina zobaczyć TĘ scenę. Tak swoją drogą, to wprost genialny chwyt marketingowy.
W Łowcach głów mamy podobną sytuację, chociaż odchyloną w inną stronę. Panuje tu natłok nieprawdopodobnych wypadków, a nasz Roger okazuje się być sprytniejszy niż marines i twardszy niż sam Terminator. Jakże można uwierzyć, że nasz bohater wychodzi praktycznie bez szwanku z upadku w przepaść, gdzie giną wszyscy pasażerowie nieszczęsnego pojazdu (w dość widowiskowy i krwawy sposób)? Ba! On nawet ucieka jeszcze o własnych siłach. Cóż, wiem, że zdarzały się przypadki, w których człowiek w szoku uciekał z urwaną stopą tak, że załoga karetki nie mogła go dogonić, no ale nie przesadzajmy…
Inna tego rodzaju scena związana jest z dołem kloacznym w wiejskim wychodku (sic!), gdzie to Roger ukrywa się przed prześladowcą… nurkując w nim. Hm… Nie wiem, ekspertem nie jestem, ale wydaje mi się, ze takie wychodki nie są na tyle głębokie, aby zmieścić człowieka. Tak czy inaczej, logika logiką, dobry smak dobrym smakiem, ale za to jaką mamy scenę! W Slumdogu Dannyego Boyle’a była podobna scena, mimo to jej kontekst nie miał na celu wywołanie efektu zniesmaczenia, tylko w przerysowany sposób oddać realia życia w Indiach. Niby to samo, ale ukazane z jakże innej perspektywy.
Ostatecznie wszelakie dywagacje sprowadzają mnie do sformułowania dwóch twierdzeń. Pierwsze: dzisiejsze kino szokuje i przekracza granice dobrego smaku nie w ramach buntu czy jakiejkolwiek pokoleniowej, ideowej czy artystycznej kontestacji, ale po to, by do kina spędzić jak najwięcej ludzi. A wiadomo, że jak ludzie przyjdą, to będą z tego pieniądze. Drugie z twierdzeń jest bardziej bezpieczne: po prostu nie każda książka nadaje się do ekranizacji. To, co na papierze przeciętny czytelnik łyka bez zastanowienia, na ekranie, pokazane wprost, wydaje się być zupełnie nie na miejscu.
A Jo Nesbø jest rzeczywiście niezłym pisarzem. Wiem, sprawdziłem.
—–
Specjalne podziękowania należą się Ali Laskowskiej, za cenną uwagę merytoryczną. Dziękuję!