Konrad T. Lewandowski to jeden z bardziej doświadczonych pisarzy na naszym rodzimym rynku fantastyki. Mierzył się już z różnymi nurtami tego gatunku, by wreszcie wyjść poza jego obręb i spróbować swoich sił w kryminale. Wiele wskazuje na to, że tak jak miłośnicy fantasy lubią go za cykl o kotołaku Ksinie, fani dobrej fantastyki bliskiego zasięgu cenią sobie redaktora Tomaszewskiego, tak najnowszy cykl, opisujący śledztwa komisarza Drwęckiego ma szansę zaskarbić sobie sympatię również tych, którzy fantastykę omijają z daleka. Ci, którzy już znają Lewandowskiego i tak sięgną po jego powieści. Ma już przecież swoją markę na pisarskiej scenie. Pisarza udało nam się złapać tuż po zakończeniu prac nad nową powieścią. O niej i o wielu innych sprawach rozmawiał z nim Rafał Chojnacki.
Rafał Chojnacki: Z elementami horroru w Twoim pisarstwie mamy do czynienia niemal od samego początku. Już pierwszy Ksin, mimo że zamknięty w ramach heroic fantasy, zawiera spory ładunek scen grozy. Lubisz straszyć, czy raczej odpowiada Ci taki klimat?
Konrad T. Lewandowski: Konwencja horroru narzucała się tutaj z powodu użycia demonologii słowiańskiej. Osobiście bardziej wolę klimaty z Lovecrafta. Ksin – debiutancka powieść sprzed 16 lat słabo nadaje się do poważniejszych analiz z zakresu strategii twórczości.
RCh: Cykl o Ksinie pokazuje, że można obficie czerpać z demonologii słowiańskiej, jednocześnie całkiem poważnie poruszając się w gatunku fantasy. Czyżbyś w ten sposób próbował zadać kłam twierdzeniom Sapkowskiego, że ze słowiańszczyzny fantasy się nie ukręci?
KL: Rosjanie przecież kręcą uporczywie. Ale Sapek miał rację w jednym – braku słowiańskich mitów, bez których ciężko zbudować fabułę. Sama demonologia to za mało. Trzeba jeszcze coś niebanalnego z takim demonem zrobić.
RCh: A co z bogatym zbiorem naszych legend? Przecież one w naturalny sposób rozwijają demonologię ludową.
KL: W tym rzecz, że nie rozwijają. Polskie legendy są prymitywne i jednowymiarowe, nie ma w nich nic inspirującego, pobocznych wątków, które można by rozwijać, ciekawych drugorzędnych postaci, których historię można by opowiedzieć, ani idei do przerobienia po swojemu. To tylko pobredzanki dla dzieci, o Głupim Jasiu czy żywej wodzie, które przetrwały w ciemnych przysiółkach. Chyba rację ma pani prof. Janion, że zostaliśmy „źle ochrzczeni”. W przeciwieństwie do innych narodów, np. Celtów, Germanów i Franków u nas odbyło się to razem z masakrą rodzimej kultury, zamiast jej adaptacją. Przykładowo Kod Leonarda da Vinci to adaptacja starej legendy dynastycznej Merowingów, bo każdy szanujący się pogański władca szczycił się jakimś bóstwem w rodzinie, więc jak się Frankowie chrzcili nie mogło być inaczej, oczywiście nieoficjalnie, w wersji dla ludu – wiecie, przyjmujemy ten chrzest bo nasz król to potomek samego Chrystusa, a czcigodnych przodków szanować trzeba. W efekcie, wtedy tam obyło się bez religijnej wojny domowej jak u nas w pierwszej połowie XI wieku, a teraz oni mają fabularny dynamit wielokrotnego użytku, my Starą baśń… Pewnie Piastowie mieli podobne boskie koligacje i herosów, ale Gall Anonim, jako obcy, nie czuł wagi tematu i staranie wykreślił je ze swojej kroniki skupiając się na dworskiej propagandzie o złym Popielu i dobrym Piaście. Jest w tym zresztą stary indoeuropejski mit o boskim władcy, który magicznie sprowadza dobrobyt (Piastowi mnożą się jadło i alkohole), co potwierdza legalność jego władzy, ale to mit strasznie okaleczony i okrojony z polańskiej specyfiki.
RCh: Co sprawiło, że po kilku latach podjąłeś na nowo wątek przygód kotołaka. Po Różanookiej wydawało się, ze temat jest zakończony.
KL: Pojawiły się nowe zamówienia z Polski i Czech. Był świat, był bohater…
RCh: Planujesz kontynuację cyklu o Ksinie?
KL: Myślę o szóstym tomie, którego pierwszy rozdział ukazał się w Czechach, w majowej „Ikarie”. Nie zamierzam jednak pisać bez zamówienia. Gdyby takowe było, mam ogromny zapas materiału przygotowanego dla upadłego wydawnictwa Stalowa Twierdza, które chciało wydać grę RPG w świecie Ksina. Są to dwie duże fabuły przygód do przerobienia na powieści od ręki plus szczegółowy opis świata Suminoru – geografia, historia, ustrój polityczny, obyczaje, a nawet ekologia Puszczy Upiorów, z takimi zaszłościami jak wampir symbiotyczny i ghul domowy. Jak mi kto da zaliczkę siadam i piszę.
RCh: Jak to jest z tą Twoją popularnością w Czechach? Sprzedaje się wszystko z Twoim nazwiskiem, czy tylko Ksin?
KL: Ksin i opowiadania o red. Tomaszewskim.
RCh: Radosław Tomaszewski niby stroni od grozy, ale trochę takich elementów pojawia się, zwłaszcza w powieści Bo kombinerki były brutalne. Jak to jest, że w swojej fantastyce bliskiego zasięgu unikasz klimatu grozy?
KL: Nie unikam. Popatrz na Miejsca na ziemi.
RCh: A jak doszło do spotkania Tomaszewskiego z Wędrowyczem?
KL: Incydentalny eksperyment literacki bez przyszłości. Jakoś zgadało się przy piwie i poszło. Problemem nie do przeskoczenia okazała niezgodność narracji. Musiałem zrezygnować z pierwszej osoby i Tomaszewski bardzo na tym stracił, stąd brak kontynuacji.
RCh: Czarna psychoza zdradza już Twoje zainteresowania poetyką „retro”. Najbliżej jej też do horroru. Czy jest szansa na eksploatację takiego kierunku w Twoich dalszych poczynaniach literackich?
KL: Myślę o jeszcze jednym opowiadaniu z Alefem sprzed wydarzeń Czarnej psychozy. Ale gdzie tu „retro”?! Sytuacją jakby żywcem wziętą z Czarnej psychozy jest niedawna samobójcza śmierć Mirosława Nahacza – bez żadnych logicznych powodów. Facet ot tak powiesił się zamiast kupić papierosy, a następnego dnia miał podpisać umowę na wydanie książki. Wiele lat brał narkotyki – trawa, amfa, koka, bardzo też chwalił sobie psychodeliczne własności płynu do irygacji pochwy… To osłabiło wolną wolę, nastąpiło agresywne przejęcie umysłu przez demona i akt autodestrukcji. Po prostu, w lipcu tego roku ulicą Hożą w Warszawie przeszedł demon. Fakt, że zwłoki znaleziono dokładnie w 28 rocznicę samobójstwa Stachury (24.07.2007) jest jak podpis wrogiej inteligencji. Dobrze, że nikomu innemu nic się nie stało. Spełniła się moja wizja literacka i koncepcja metafizyki.
RCh: Opowiadanie Żywa woda to bodaj najlepszy tekst w antologii Przejście. Skąd jednak pomysł na umieszczenie jej w hołdzie dla Lovecrafta? Czy rzeczywiście Samotnik z Providence Cię inspirował?
KL: Lubię od czasu do czasu zrobić coś w stylu Lovecrafta, ale bez „bluźnierczego człapania”. Główną jego zaletą jest to, że mogę się nim inspirować bez łamania własnej metafizyki. Lovecraft choć pewnie o tym nie wiedział budował swoje wizje zgodnie z Zasadą Zachowania Wolnej Woli, tzn. świadkowie muszą zginąć lub oszaleć…
RCh: Lubisz alternatywne wersje historii? Czy Królowa Joanna d’Arc to tylko rodzaj literackiej zabawy konwencją?
KL: Interesuje mnie ogólniejsza teoria alternatywności, której przejawami są alternatywna ewolucja/biologia, alternatywna historia, alternatywna fizyka i związane z nimi alternatywne obyczaje. W tej działce jednak wyprzedził mnie Jacek Dukaj, do tego stopnia, że wolę teraz czytać jego niż samemu pisać. Dukaj był fanem moich Alternatyw ewolucji (Nowa Fantastyka 1993), tak się tym cyklem zainspirował, że przerósł mistrza i muszę pogodzić się z faktem, że on teraz robi to lepiej. Królowa Joanna to było odkrycie specyficznej zabawy historią jaką jest wplatanie w fabułę autentycznych postaci historycznych, z czego korzystam teraz w kryminałach. Ta powieść to był taki zwariowany, odkrywczy eksperyment literacki na kilku płaszczyznach. Żałuję, że przez osobiste zaszłości nie mogłem dłużej popracować nad tą książką.
RCh: Most nad otchłanią był swego czasu moją ulubioną powieścią fantasy. Jednak okazało się, że jej nietypowa formuła jednak nie przysłużyła się dobrze, dziś pamiętają o niej nieliczni. Czy domyślasz się dlaczego tak się stało?
KL: Każda naprawdę oryginalna i nowa książka, musi się przez kilka dziesięcioleci „docierać czytelniczo”. Ludzie muszą się z nią oswoić, przyzwyczaić i dopiero zaczynają dostrzegać i doceniać to co w niej nowe, rozsmakowywać się. Teraz po 12 latach ukazało się wznowienie Mostu i prawie nie ma już gadania, że to powieść „o ładowaniu arkebuza”, ani bzdurnych recenzji w stylu Most przekroczony Eugeniusza Dębskiego. Nawiasem mówiąc, taka recenzja – pozytywna ale głupia to najgorsza recenzja jaka może być, bo grzebie książkę żywcem. Te negatywne i złośliwie przynajmniej prowokują dyskusję i ubarwiają literacką egzystencję. Gdybym miał lepszą promocję Most nad Otchłanią już teraz zająłby należne mu miejsce w polskiej fantastyce. Tak pewnie będę musiał poczekać do trzeciego wydania.
RCh: Jak doszło do tego, że zainteresowałeś się pisaniem kryminałów?
KL: Nie zainteresowałem się, poproszono mnie o to. W maju 2006 na Targach Książki w Warszawie wziąłem w teczkę garść moich książek po polsku i czesku, po czym ruszyłem w obchód stoisk przedstawiając się jako pisarz do wynajęcia, który żadnego gatunku literackiego się nie boi. Wszędzie potraktowano mnie jak wariata, z wyjątkiem Wydawnictwa Dolnośląskiego. Zamówili kryminał, ale równie dobrze mogli zamówić powieść gejowską, bo też była na to moda i też bym się wywiązał. Wcześniej np. bawiłem się wątkiem gejowskim w Ksinie koczowniku.
RCh: Czy to prawda, że obraziłaś się na fantastów i teraz planujesz uprawiać głównie kryminalne poletko?
KL: Fantastyka jest moim sposobem na życie i powietrzem, którym oddycham. Nie można obrazić się na powietrze choćby nie wiem jak w nim śmierdziało. Najwyżej zagazują mnie opary podłości i głupoty, ale umrę jako fantasta. Przyjemnie jest jednak od czasu do czasu wyjść na świeże powietrze z tego zatęchłego getta, którym stał się schyłkowy fandom ogarnięty epidemią martwicy mózgów. Miło jest zrobić sobie wycieczkę do lasu pochwał lub w góry wysokiej sprzedaży, wypić koniaczek w jakimś salonie. Potem jednak trzeba wracać jak Shrek do rodzinnego bagna. Natura wzywa…
RCh: Dlaczego zdecydowałeś się na międzywojenną Warszawę?
KL: Polecenie wydawcy. Sam bym na to nie wpadł, aczkolwiek Warszawa była mocno obecna w cyklu o Tomaszewskim.
RCh: Wiech czy Grzesiuk – kogo widziałbyś raczej jako patrona Twojej nowej serii o komisarzu Drwęckim?
KL: Ani jeden, ani drugi, choć obaj przydatni. Wiech i Grzesiuk to kultura plebejska, podczas gdy Drwęcki obraca się wśród najwyższych elit II RP. Patronem jest zdecydowanie Franciszek Fiszer. Muszę kiedyś w końcu wybrać się na jego grób i położyć na nim „rybę z rodziny zakąsek” czyli śledzia, oczywiście z plastiku.
RCh: Komisarz Drwęcki już w drugim tomie zamienia się powoli w superherosa, zwłaszcza z tą swoją kombatancką przeszłością. Czy to ma być taki Indiana Jones polskiej policji?
KL: Skąd! To typ zmęczonego bohatera, który ze zdziwieniem przyłapuje się na myśli że „od ślubu nikogo nie zabił”, a po powrocie do domu z prawdziwą ulgą pozwala by kobiety jego życia bez ograniczeń wchodziły mu na głowę. Prawdziwy bohater chandlerowski powinien być zgorzkniały, wypalony i jechać prostą drogą do alkoholizmu. Drwęcki choć za kołnierz nie wylewa z taką żoną jak Marysia i teściową jak babcia Irena nie ma na to najmniejszych szans.
RCh: Przyznam, że przypadł mi do gustu opisywany przez Ciebie półświatek, jakby żywcem wyjęty z piosenek warszawskiej ulicy. Czy badałeś również głębiej historie takich postaci jak Tata Tasiemka?
KL: Oczywiście. Wykorzystany w Magnetyzerze i Bogini z labradoru fakt, że Tata Tasiemka w 1928 roku został skazany na cztery lata i po prostu nie poszedł siedzieć bo był potrzebny na mieście, jest autentyczny. Generalnie, zagrał tu fakt, że przez 41 lat życia niepostrzeżenie nasiąkłem mnóstwem lektur i potocznej wiedzy o Warszawie, więc jak przyszło co do czego wystarczyło przeczytać tylko kilkanaście książek, bardziej dla przypomnienia niż objawienia i byłem gotowy do pisania. Stąd duży ból gdy wydawca kazał mi przenieść Drwęckiego do Poznania – to kompletnie nie moje miasto. Ciekawe, że Lwów z Bogini… też nie, ale opisując to miasto nie miałem takich problemów. Lwów emanuje swojskością. Weźmy na przykład gwary – lwowska urzeka, aż się chce nią gadać, zresztą gadamy, bo współczesny polski język literacki to dialekt wysokolwowski, który poszedł w Polskę i do słowników z tamtejszych salonów. By się o tym przekonać wystarczy poczytać książki wydane we Lwowie ma początku XX wieku – to jest dzisiejsza polszczyzna bez żadnych „kiem”, „nem” i „nemi”, królujących ówcześnie w Kongresówce i prowincjonalnym Krakówku. Gryfek z Bogini… mówi niskolwowskim bałakiem – mową ulicy. Natomiast gwara poznańska jest jak język chiński – powiesz trzy słowa i czujesz że mrużysz oczy… Dlatego w trzeciej części przyjąłem konwencję Warszawiaka, który wszystkiemu się dziwi i nie może się odnaleźć w miejscowych realiach. Niemniej, te realia trzeba było odrobić. Pod tym względem robota przypominała doktorat – przekopywanie źródeł i kojarzenie faktów. Intensywnie konsultowałem się u rodowitych Poznańczan. Jednak w końcu, jak się przez to przebiłem, zaszłości wielkopolsko-mazowieckie okazały się całą kopalnią smaczków obyczajowych.
RCh: Drwęcki co krok spotyka jakieś znane persony, co jest w sumie zrozumiałe. Czy mógłbyś uchylić rąbka tajemnicy co do kolejnych osób, które wraz z nim spotkają czytelnicy?
KL: Stanisława Przybyszewska, poznański sędzia śledczy Mieczysław Hrabyk, a w epizodzie ciężko skacowany Władysław Broniewski. Poza tym starzy znajomi – Fiszer, Boy-Żeleński i Tuwim.
RCh: Jak bardzo zaawansowane są prace nad trzecim tomem?
KL: Już skończony. Premiera w listopadzie.
Jesteś w stanie zdradzić jego tytuł?
KL: Elektryczne perły. Nazwa pochodzi od tworów powstających podczas przepływu silnego prądu przez ludzkie kości.
RCh: Ile kolejnych książek o komisarzu Drwęckim planujesz?
KL: Umowa opiewa jeszcze na czwarty tom. Teraz jednak o wszystkim zadecyduje rynek, na którym zrobiło się strasznie ciasno skutkiem pospolitego ruszenia autorów kryminałów. Mamy ogólnonarodową akcję: „Cała Polska czyta dzieciom i pisze kryminały”. Chociaż jadę w czołówce tego peletonu rozsądnie będzie odbić za chwilę w bok, bo przepalenie kryminalnej koniunktury jest kwestią niedługiego czasu. I koniecznie płodozmian by nie stracić świeżości.
RCh: Czy poza tym cyklem i działalnością publicystyczną piszesz obecnie coś innego?
KL: Myślę o zbiorze opowiadań SF. Teksty z „Lampy” „Nowej Fantastyki” i nowe np. Małe Niebo (teopunk) napisane w ramach pojedynku literackiego z Łukaszem Orbitowskim – nic osobistego, ale trzeba było ustalić hierarchię, bo Maciek Parowski zaczął tracić orientację… W grę wchodzi też nowy Ksin – Kotołak na Bagnach Czasu. Ponadto, ostatnio mocno wkurzył mnie Jacek Komuda swoim bezkrytycznym zachwytem nad polską szlachetczyzną, więc wziąłem się już za pisanie literackiej repliki. Rzecz nosi tytuł Ogarek diabła i dzieje się na mazowieckich „dzikich polach” między Siedlcami a Łukowem, latem 1639 roku. Główny bohater jest woźnym sądu grodzkiego w Liwie i zajmuje się dostarczaniem pozwów. Czasem, jak adresata o pokwitowanie odbioru poprosi to już potem zajazdu nie trzeba…
RCh: Dziękuję w imieniu czytelników Carpe Noctem za wywiad i mam nadzieję, że kolejne książki wkrótce pojawią się na naszych łamach.