Przy okazji nadchodzących 9 urodzin portalu Carpe Noctem zacząłem się zastanawiać, co spowodowało, że grupka osób podjęła się stworzenia tej strony? Co spowodowało, że regularnie do tego tworzenia przyłączali się coraz to nowi redaktorzy, którzy chcieli się podzielić swoim zamiłowaniem do literatury grozy z innymi? I wreszcie, co powoduje, że portal Carpe Noctem cały czas istnieje i ma swoich wiernych Czytelników? W końcu dziewięć lat to nie w kij dmuchał – gdyby nie było zainteresowania, szybko zamknęlibyśmy naszą stronę. Te wszystkie rozważania „skumulowały się” w jedno pytanie, które jest – jak mi się wydaje – fundamentalne, a odpowiedź na nie rozwiąże wszystkie te wątpliwości. A brzmi ono: dlaczego lubimy czytać literaturę grozy?
Bez obaw, nie mam zamiaru katować Was akademickimi wywodami popartymi badaniami z zakresu psychologii, teorii literatury czy Bóg wie czego jeszcze. To nie Akademia Literatury Popularnej, żeby tak się wyżywać. Będzie to raczej luźny esej, który nie tyle aspiruje do rozwiązania tego problemu, ale do wywołania dyskusji. Będzie to wstęp do zagadnienia, które Wy (taką przynajmniej mam nadzieję), drodzy Czytelnicy, pomożecie mi rozwiązać. Nie przedłużając jednak zbytnio, przejdę do rzeczy. A raczej będę krążył wokół niej niczym kot bawiący się myszą, trącając z różnych stron i badając, mając jednocześnie nadzieję, że nie okaże się ona zbyt twardym przeciwnikiem jak na moje pazury.
Przede wszystkim warto się pochylić nad problemem literatury popularnej, wszak do niej zalicza się fantastykę grozy. I uczciwie trzeba przyznać, że znaczna część tych utworów ma pełnić przede wszystkim funkcję rozrywkową. To naturalne, że czytelnik bardziej zrelaksuje się przy szybkiej akcji, gdzie wystarczy umieć czytać, by załapać, o co biega niż przy powieści, której połowę stanowi monolog głównego bohatera, próbującego rozwikłać tajemnice istnienia, bytu, etc. Wiadomo, że czytelnik, kiedy będzie chciał się „rozerwać”, sięgnie właśnie po literaturę popularną, ponieważ to ona pomoże odciążyć umęczony codziennymi trudami umysł.
W tym miejscu zrobię krótką dygresję – nie należy tutaj myśleć, że traktuję literaturę popularną jako niezobowiązujące czytadła, które nie oferują nic poza odmóżdżającą frajdą. Jestem wielkim przeciwnikiem takiego rozumowania i uważam, że literatura popularna może być (oczywiście nie musi) tak samo ambitna, jak ta nazywana wysoką. Po prostu główny nacisk położony jest w niej na rozrywkę, ale to w żadnym wypadku nie znaczy, że przestaje pełnić inne funkcje, jakie przypisuje się literaturze.
Wracając jednak do tematu, wzrost zainteresowania literaturą popularną jest czynnikiem, który bez wątpienia przyczynia się do sukcesu książek wzbudzających strach, jednak nie jest on decydujący. Bo przecież gdyby chodziło tylko i wyłącznie o miłe spędzenie czasu, to zaczytywalibyśmy się romansami, kryminałami, sensacjami, które bez wątpienia również potrafią rozerwać. A mimo to tym, co lubimy najbardziej, są wszelakie historie o zombie, duchach, wampirach czy jakimś tajemniczym Nieznanym, które wkrada się w życie bohaterów, czyniąc z niego prawdziwy koszmar. Co takiego jest w tych utworach, że przyciągają niczym magnes?
Otóż jestem w stanie zaryzykować twierdzenie, że w grę tutaj wchodzi – pojadę patosem, a co tam – tęsknota człowieka za czymś nadnaturalnym. Żyjemy w czasach maksymalnie przesiąkniętych nauką i techniką, gdzie nie ma miejsca na coś niewytłumaczalnego. Nawet jeśli nie potrafimy czegoś wyjaśnić racjonalnie, to buńczucznie stwierdzamy, że na pewno da się to jakoś wyjaśnić, potrzeba tylko czasu, aż nauka zdoła ująć to w swoje karby. Nie ma miejsca na zjawiska tajemnicze, niejasne. I ten brak rekompensuje nam właśnie literatura. Nieprzypadkowo spirytyzm zaczął rozwijać się w pozytywizmie – epoce, która chyba jak żadna inna była tak ściśle powiązana z racjonalizmem. Była to reakcja na powszechny kult nauki. Ludzie po prostu lubią obcować z Nieznanym. Nawet wtedy (a może szczególnie wtedy?), kiedy oficjalnie wszystko musi być znane, oswojone, opisane i policzone.
No dobrze, ale przecież literatura grozy to nie tylko horrory czy weird fiction. Jeżeli te gatunki rekompensują nam w jakiś sposób metafizyczną tęsknotę, to co powiedzieć o takich dziełach jak Milczenie owiec? Miałyby one rekompensować tęsknotę za kanibalizmem? Wolne żarty. Ale czytając powieść Harrisa, nie sposób się od niej oderwać, podobnie jest z całą masą thrillerów. Tego strachu nie można już wytłumaczyć chęcią obcowania z Nieznanym; jest on nam bardzo bliski, ponieważ bazuje na wydarzeniach, które mogą przydarzyć się i nam. O ile spotkanie wampira w naszym prawdziwym życiu jest mało prawdopodobne, o tyle bycie zaatakowanym przez psychopatycznego mordercę mieści się już w naszej wizji rzeczywistości – wystarczy włączyć pierwszy lepszy kanał informacyjny, by się przekonać, że może to dotknąć każdego.
Być może zostanę posądzony o monotonię, ale powodów tego stanu rzeczy również doszukiwałbym się w tym, co człowiek utracił za sprawą obecnych czasów. A mianowicie chodzi mi tutaj o pierwotne uczucie strachu, które dla wszystkich niemal gatunków jest nieocenionym darem ewolucji. Że w naturze celem nadrzędnym jest przedłużenie gatunku, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. A aby przedłużyć gatunek, konieczne jest nie tylko rozmnażanie się, ale także zdolność przeżycia w świecie pełnym drapieżników. I na tę zdolność składa się między innymi strach – w momencie zagrożenia zwierzę ucieka, dzięki czemu może przeżyć. Gdyby antylopy nie bały się lwów, to szczerze wątpię, by moglibyśmy je dzisiaj podziwiać.
Jednak pierwotny mechanizm strachu, którym obdarzyła nas natura, z biegiem czasu przestał nam być potrzebny – większość z nas żyje w świecie względnie bezpiecznym: nie musimy się obawiać, że zza najbliższego drzewa wyskoczy na nas wygłodniały tygrys szablozębny czy inne zwierzę, które ciężko byłoby powstrzymać dzidą z kamiennym grotem. Pierwotny instynkt przestał nam być potrzebny, ale to nie znaczy, że zaniknął całkowicie. Być może tkwi on w nas nieustannie i dlatego potrzebujemy jakiejś sztucznej stymulacji, którą powodowałyby takie bodźce jak właśnie przerażające filmy, książki czy mroczne opowieści przy ognisku.
A może jest zupełnie odwrotnie? Może chodzi tutaj o adrenalinę wywołaną nie strachem, ale naszym instynktem drapieżcy? Bo przecież potrzebowaliśmy tego hormonu, by szybciej biegać za mamutem i mocniej rzucać w niego dzidą z kamiennym grotem. Obecnie pożywienia nie zdobywamy już płynąc na falach adrenaliny, chyba że kolejka okaże się wyjątkowo długa, a kasjerka wredna. Zaspokajamy więc naszego wewnętrznego drapieżnika czytając o morderstwach, ucinanych kończynach i torturach. Jest to o tyle prawdopodobne, że fascynują nas postaci takie jak Edgler Vess, Hannibal Lecter czy Sqweegel. Czytając o ich poczynaniach, czujemy nie tylko niepokój, ale też niezdrową fascynację, która niekiedy nawet pozwala się nam utożsamić z danym schwarz charakterem.
A jak Wy myślicie? Zgadzacie się z moimi rozważaniami, czy też uważacie je za wierutne bzdury? Przybijecie mi piątkę, czy pogonicie widłami, pochodniami i dzidami z kamiennym grotem? Zapraszam do dyskusji – można ją przeprowadzić w komentarzach, a jeżeli ktoś ma ochotę na wysmażenie dłuższej polemiki, niech wyśle ją na nasz adres, a my ją opublikujemy. Bo temat ciekawy i warty chyba, by chwilę się nad nim zastanowić.